Menu
logo Szkoła dla psów na Wichrowym Skalisku

Szkoła dla psów na Wichrowym Skalisku

 

Album Rodzinny 1

 

PAULINA POLAKIEWICZ

 

ALBUM RODZINNY

 

PROLOG

 

 

Wacław siedząc bezpiecznie w objęciach pluszowego fotela, z trudem otworzył album. Przyczyną był niewątpliwie rozmiar księgi i grubość oprawnej w skórę okładki.

Poprawił się raz jeszcze, zagłębił się w zielone, mocno spłowiałe oparcie, po czym znieruchomiał. Zamknął powieki, oczyszczając umysł z niepotrzebnych myśli. Dopiero wtedy spojrzał na pierwsze zdjęcie: surowego starca z sumiastym wąsem. Na bladej twarzy seniora wyróżniającej się ostrością rysów, można dostrzec nieznaczny uśmiech, który pojawił się na chwilę przed błyskiem flesza. Pojawił się i zniknął – by nigdy więcej nie powrócić na oblicze protoplasty. (Tak przynajmniej mówiła Babka – cioteczna siostra wuja Andrzeja, która po przekroczeniu czterdziestego piątego roku życia kazała nazywać się „Babką” i pozostała nią do śmierci, która nastąpiła pewnego listopadowego dnia na skutek zderzenia Babki z rozpędzonym, marketowym wózkiem). Ponieważ Babka znała wszystkie historie Rodu, orientowała się koligacjach rodzinnych, pamiętała daty urodzin i śmierci poszczególnych członków klanu – jej słowom nie sposób było nie wierzyć. Skoro więc twierdziła,  że był to ostatni uśmiech Walentego – musiało tak być.

Obok portretu Walentego (który wymyślił Plan i zrobił pierwszy krok ku jego realizacji – kupił mąkę) widzimy podobiznę jego młodziutkiej żony. To jedyna fotografia jaką pozwoliła sobie zrobić - wykonana w dniu ślubu jej ukochanego brata. Uwagę przykuwają: smutne spojrzenie, ciemny loczek opadający na czoło i wysoki, haftowany kołnierz sukni, zakrywający niemal całą szyję. Praprababka Izabella śmiała się ponoć często i głośno, ale od tego dnia nigdy nie włożyła sukni w innym kolorze niż głębokiej czerni. Nigdy też nie zamieniła słowa z bratową, choć okazji nie brakowało.  

Do niewątpliwych zasług Izabelli należy upór z jakim obstawiała, by mąkę kupić ze Wschodniego Młyna oraz by do wypieków użyć mieszanki mąki razowej i tortowej. To ona także wprowadziła do Rodu Zakwas.

Zakwas…

Izabella natrafiła na niego przypadkiem, szukając tabletek przeciwbólowych dla kuzyna Antosia (specjalisty od symulacji chorób). Jak na złość, tabletek nie było w oczywistym miejscu. Praprababka Izabella z legendarnym „A niech to szlag!” z rozmachem otworzyła drzwiczki starego kredensu. I wówczas go znalazła: leżał – zapomniany – w poszczerbionej misce. Praprababka zamarła, po czym wyjęła go z nabożną czcią. Już wtedy wiedziała – po prostu wiedziała – że Zakwas jest właśnie tym, którego potrzebują. Przykryła misę ściereczką, chroniąc przed światłem i zaniosła go przed surowe oblicze Walentego. Była to ceremonia stara jak Ród: wszystko, co miało zostać Nowym Członkiem Rodziny (NCR) musiało przejść przez Spojrzenie Walentego.

Tym razem ręce protoplasty drgnęły zauważalnie, kiedy ujął w dłonie naczynie. Powoli odgarnął ściereczkę w czerwono-białą kratę. Spojrzał na Zakwas kulący się na dnie misy. Zakwas spojrzał na niego. Patrzyli na siebie w głuchym milczeniu.

Zebrana pospiesznie Rodzina obserwowała sytuację w napięciu. Nagle, może w przebłysku żytniej intuicji, Zakwas mrugnął poddając się sile woli protoplasty. Poszczególni członkowie Rodu wypuścili powoli, wstrzymane do tej pory, powietrze. Walenty powiódł zwycięskim wzrokiem dookoła. Lekki uśmiech pojawił się na jego ustach równocześnie z błyskiem flesza – jak zawsze przygotowany wuj Tomas uwiecznił ów moment i jedyny grymas, jaki kiedykolwiek zagościł na wyciętym jak z kamienia obliczu Walentego.

NCR został z honorami odniesiony do kuchni, gdzie przebywał przez resztę swoich dni. (A było ich wiele).

 

Pod fotografiami założycieli Rodu wklejono zdjęcia ich dzieci: na pierwszym po lewej widzimy paroletniego chłopczyka w krótkich spodenkach, z opadającą skarpetką w paski. Na rękach trzyma niemowlę otulone białym, koronkowym kocykiem. Dziecko śpi z piąstką przy buzi.

Na zdjęciu drugim widzimy te same dzieci w wieku szkolnym. Chłopiec stoi w bohaterskiej pozie, z jedną nogą wspartą o przewróconą formę do chleba. Dziewczynka macha do kogoś spoza kadru. Ma na sobie sukienkę w kropki i przewiązane ciemną wstążką włosy.

Na trzecim zdjęciu młoda kobieta w białym fartuchu i kucharskim czepku na głowie. Stojący obok mężczyzna założył ręce za szelki. Na jego twarzy maluje się duma: Prababka Michasia i Pradziadek Michał. Przed nimi na stole leży cegła – ich pierwszy udany wypiek. Oboje wychowywali się w kuchni, asystując przy gotowaniu.

Kiedy ruszono z budową domu, uwieczniona na fotografii cegła stała się kamieniem węgielnym.

 

Wacław dyskretnie obtarł łzę spływającą po obwisłym policzku. Westchnął głęboko, po czym przewrócił stronę. Zdjęcia pokazywały kolejnych członków rodziny: wuj Mieczysław kopiący fundamenty. Ciotka Halina rozwieszająca pranie (była mocno podenerwowana, co zdradza niedokładnie wykonany makijaż oraz fakt, że pozwoliła sobie zdjęcie zrobić od tyłu. Jej wykrzywiona buzia odbija się w lustrze, zawieszonym na gałęzi olbrzymiej lipy). Kuzyn Benedykt niosący kopę jaj. Dziadek Bronisław na targu, kupujący mleko. Bracia Tom i Franek kładący pierwsze cegły. Zdjęcie wyszło nieco sztucznie: Tom jedną rękę trzyma w kieszeni, a większość członków Rodu – ustawiona wedle wzrostu w trzy szeregi - stoi nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń nad głową fotografa.

          Wacław ogląda każdy obraz uważnie, mimo że zna je wszystkie na pamięć. Pozwala, by wzruszenie przepływało przez niego powodując delikatne łaskotanie w okolicy mostka.

 

Zostawiamy go pochłoniętego tym zajęciem – drobną, przygarbioną postać siedzącą przy ciepłym świetle lampy naftowej. Kamera wycofuje się z chlebowego pokoju, mija herbatnikowe drzwi. Wyjeżdża przez ganek i zatrzymuje się w odległości pozwalającej ogarnąć chlebowy domek, nad którym szumią trawy i kwitnie topola.

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

Książka z obrazkami

 

 

          Mała Flo lubiła czytać. Stanowiła pod tym względem wyjątek na tle reszty Rodziny, której niemal każdy członek albo spędzał czas wolny w kuchni albo pracował w kuchni, co w sumie na jedno wychodziło. Bo dla każdego członka Rodu pieczenie to przyjemność. (Tak mówiła Babka, a z nią nie można się kłócić o takie rzeczy. I co doprawdy niezwykłe – niezwykłe dla Małej Flo – faktycznie Rodzinę spajała pasja wypiekania. Każdy był w czymś dobry – ciotka Halina na przykład robiła niezrównane szarlotki, brat Tom – serniki, mama – bułeczki z makiem, a kuzyn Antoś (który wiecznie ściągał na siebie uwagę) kolorowe mazurki). Osobistym nieszczęściem Małej Flo była świadomość, że jej łapki nie nadają się ani do ugniatania drożdżowego ciasta ani to wałkowania kruchego. Była całkowicie pozbawiona talentu i chociaż nikt nie powiedział tego głośno – czuła się wśród najbliższych jak dziwoląg.

Czytać nauczyła się sama. Akurat w tym roku była jedynym jajem, które udało się wysiedzieć, nie miała więc rówieśnika, z którym mogłaby bawić się w dom i gotowanie. Starsze dzieci pomagały dorosłym, a dorośli pochłonięci poszerzeniem ganku i budowaniem balkonu wspartego na czterech smukłych bagietkach trochę zapomnieli o maleństwie, które nastroszone i nieco zdziwione, spędzało swoje pierwsze dni w wiklinowym koszu na kółkach rozglądając się dookoła zielonymi ślepkami. Oczywiście – wszyscy pamiętali, by nakarmić Małą Flo. Jedzenie było na drugim miejscu po pieczeniu i jako takie dotyczyło każdego członka Rodziny. Jedzono pięć razy dziennie. Każdy posiłek z osobna to Wydarzenie Dnia obchodzone gwarnie przy olbrzymim dębowym Stole, zajmującym większą część salonu i spory już kawałek ogrodu. (Stół był pomysłem pradziadka Michasia, który do końca życia odlewał formy z żeliwa i aluminium. Stół miał własną historię i plany na przyszłość, które nabrały barw, kiedy udało mu się naruszyć ścianę salonu i wysunąć odrobinę na zewnątrz. Próby wyjścia na wolność nie umknęły uwadze Rodziny, ale też nie wzbudziły jej większego sprzeciwu. Wręcz odwrotnie – bracia Tom i Franek usunęli resztę ściany, wpuszczając do domu słońce, wiatr i zapach świeżo skoszonej trawy. Ród rozrastał się, z roku na rok wykluwały się kolejne dzieci, a dotychczas miejsca przy stole nie przybywało. Teraz mogło się to zmienić. Mężczyźni skręcali fantazyjnie młode gałązki dębu, naginając je przy pomocy zielonego drutu ogrodniczego. Kiedy gałęzie twardniały i grubły, przyklejali na nie kolejne dechy, stanowiące przedłużenie blatu. Kobiety dostawiały krzesła i fotele, wcześniej wyplecione z rattanu. I choć nikt nie wiedział jakie dokładnie Stół ma plany wydawało się, że osiągnęli symbiotyczne porozumienie).

 

Na Wydarzenie Dnia schodzili się wszyscy. Zajmowali z góry ustalone miejsca, by w atmosferze pochrupywania, cichego mlaskania i przeżuwania, spożyć posiłek. Rodzina była z tych gadatliwych, więc nie brakowało anegdot tradycyjnie powtarzanych w regularnych odstępach czasu ani dowcipów z długą brodą. Dzieci przepychały się między starszymi domagając się dokładki bądź kolejnego dania. Najmłodszymi zajmowano się zbiorczo: przechodząc obok wiklinowego kosza każdy coś wpychał do łapki lub buzi Małej Flo, która tyła i rosła w oczach jako, że apetyt dostała w pakiecie DNA razem z blond włoskami i perkatym noskiem. A kiedy urosła na tyle, by wyleźć z kosza zrobiła to. Poraczkowała pod Stół i tam znalazła książkę. Siedząc na pulchnej pupie, przewracała strony i zafascynowana oglądała kolorowe obrazki.

Już wybór miejsca, które Mała Flo uznała za bezpieczne i swoje wzbudziłby podejrzenia Rodziny, gdyby ktokolwiek zwrócił na to uwagę. Ale ponieważ wszyscy byli wyjątkowo zajęci, nie zauważono braku dziecka w kuchni, która zawsze była celem pierwszej samodzielnej podróży maluchów. (Babka mówiła potem, że prawdopodobną przyczyną był zapach ucieranego ciasta, które tego dnia piekł dziadzio Bronisław według nowej, tajnej receptury. Receptura pozostała tajna – nikt nie był zainteresowany wynalazkiem dziadzia, którym można było przybijać gwoździe do ściany).

I tak Mała Flo spędziła kolejne dni swojego życia: wśród kapci i butów członków Rodziny lub sama – pod Stołem, nad książką.

Początkowo oglądała tylko obrazki pełne dziwności: roślin, zwierząt i rzeczy, których jeszcze poznać nie zdążyła. Ale pewnego dnia książka przemówiła. Nie stało się to nagle. Nie – najpierw szeptała pojedynczymi literami co Mała Flo uznała za ciekawsze od przeglądania ilustracji. Potem pojawiły się sylaby, a za nimi słowa. Dziewczynka zachwycała się każdym z osobna. Powtarzała je, smakując na języku, rozcierając o podniebienie. A kiedy odkryła czar łączenia słów w zdania, z których każde niosło swoją historię – już nic nie mogło jej oderwać od czytania, ku zgrozie (rodziców), zgorszeniu (ciotki Haliny), przerażeniu (kuzyna Antosia, który bał się że dziwactwo Małej Flo zdetronizuje jego symulacje chorób) i zaskoczeniu reszty Rodziny. Oczywiście – kochali ją. Oczywiście – zasiadała z nimi do Stołu. Oczywiście – pomagała w kuchni na ile potrafiła. A, że nie potrafiła za wiele – więc ograniczała się do zamiatania podłóg i mycia okien raz w tygodniu, resztę czasu spędzając z książką na hamaku.

W domu nie było więcej książek. Często podczas Wydarzenia Dania snuto domysły, skąd w ogóle wzięła się ta jedna. Bo choć każdy widział ją wcześniej – leżącą niewinnie (ha!) na podłodze – kiedy schylał się, by podnieść widelec, srebrną łyżeczkę czy kawałek ciasta, które właśnie spadło ze Stołu – to nikt nie mógł sobie przypomnieć skąd wzięła się w domu. Kto ją przyniósł i dlaczego? Patrzono podejrzliwie jeden na drugiego, aż w końcu prapradziadek Walenty trzasnął ręką w blat, po czym spokojnie kontynuował posiłek. Wszyscy wiedzieli, że oznacza to definitywne zakończenie tematu. Mała Flo dyskretnie odetchnęła, choć te rozmowy niby jej nie dotyczyły. Jej imię starannie omijano podczas burzliwych dyskusji, podobnie jak starannie omijano spojrzeniami jej osobę, kulącą się na końcu Stołu. (Jej koniec był tym, który wyciągał do słońca zielone liście i równocześnie tym, który lubiła najbardziej).

Od tego czasu – uzyskawszy milczącą akceptację protoplasty, a tym samym całej Rodziny – Flo bez poczucia winy zagłębiała się w lekturze, zapominając o swojej inności i etykietce dziwaczki, którą po cichu jej przylepiono.

Wkrótce znała na pamięć wszystkie wyrazy, a wówczas książka odezwała się do niej raz jeszcze. Tym razem jednak przemówiła do niej poprzez białą przestrzeń między literami, która zdawała się zawierać wszystkie słowa: niewypowiedziane historie, baśnie i prawdy. (Prawdy takie jak ta, że na sernik najlepszy jest dwudniowy ser, uzyskany z kwaśnego mleka, które stało w glinianym dzbanie, przykryte białą ściereczką o haftowanych brzegach, trzy doby w chłodnej sionce). I Flo usłyszała owe milczenie, drżące możliwościami jak młode liście Stołu na wietrze. Usłyszała napiętą, jakby brzęczącą ciszę, przepełnioną opowieściami, poezją, traktatami naukowymi, przepisami prawnymi, legendami i treścią ostatniego Newsweeka.   

A nade wszystko zrozumiała niemą prośbę przebijającą się przez nie zapisaną biel kartki.

 

Podczas kolejnego biesiadowania Mała Flo wierciła się niespokojnie. Była świadoma, że to co zaraz zrobi, zachwieje równowagą Rodziny, zakłóci stary porządek, wywoła szum i – bardzo możliwe – gniewne pomruki. Wiedziała także, że wszystko zależy od prapradziadka w równej mierze, jak od niej: jak wykona zadanie zlecone jej przez książkę. Dlatego nie jadła, zbierając się na odwagę. W ręce ukrytej pod blatem Stołu, trzymała wytarty wolumin.

Z pomocą – zupełnie nieoczekiwanie (i dla Małej Flo i dla niego samego) – przyszedł jej kuzyn Antoś, cierpiący jeszcze z powodu przegranej bitwy o uwagę Rodziny podczas poprzedniego posiłku. Przemyślał sprawę i uznał, że czas zmienić strategię: postanowił pozbyć się rywalki, której upatrywał w osobie Flo za pomocą metaforycznego klina. Dziewczynka siedziała naprzeciw stryjenki Zosi, która nie znosiła grymaszenia przy stole. Kuzyn Antoś, w stosownym momencie (a było nim wniesienie na Stół świeżo upieczonego placka ze śliwkami autorstwa stryjenki) powiedział z przesadną troską:

- A cóż to? ZNOWU nie mamy apetytu? Może skusisz się Flo, choć na kawałek placka? Stryjenka się tak napracowała…

Zgodnie z przewidywaniami kuzyna, uwaga zebranych skupiła się na Małej, która skurczyła się pod ciężarem spojrzeń chowając głowę w ramiona. Stryjenka prychnęła, zawzięcie dziobiąc widelcem w ciasto. Niektórzy członkowie Rodu pokręcili głowami. Cóż to za odmieniec: pożytku z niej żadnego w kuchni i jeszcze wybrzydza przy jedzeniu! Może to podrzutek? Może ktoś podmienił jaja? Atmosfera zrobiła się nieprzyjemna. Przykre uwagi wygłaszane pod adresem Małej Flo raniły jej serduszko. Siedziała ze spuszczoną głową, zaciskając paluszki na twardej okładce. I kiedy wydawało się, że przepadła z kretesem w oczach Rodziny, a kuzyn Antek nalał sobie soku malinowego celem uczczenia zwycięstwa, właśnie wtedy dziewczynka wstała kładąc książkę na pustym talerzu. Zapadła cisza, przerywana dalekim trelem kosa i brzęczeniem pszczół. Tylko protoplasta Walenty nie przerwał jedzenia.

Mała Flo powoli otworzyła stare tomiszcze. Chwilę wpatrywała się w obrazek, po czym zaczęła czytać. Początkowo drżał jej głos lecz w miarę jak opowieść wciągała ją do swego świata zapominała kim jest, gdzie i dlaczego, a wypowiadane słowa zyskiwały na mocy. Po chwili czar historii owionął wszystkich. Prapradziadek starannie odłożył sztućce, przymknął powieki opierając głowę o wysokie oparcie fotela. Czas płynął, ale nikt się nie ruszył z miejsca, by przynieść kolejne dania. Dzieci – przytulone do rodziców, ciotek lub do siebie nawzajem, wpatrywały się szeroko rozwartymi oczami w Małą Flo, która ciepłym, miękkim głosem prowadziła je przez nieznane kraje, malowała obrazy poruszające wyobraźnię, której istnienia do tej pory nikt u siebie nie podejrzewał. A kiedy dobrnęła do końca, w oczach wielu kręciły się łzy, maluchy otwarcie pochlipywały, a starsi mężczyźni głośno dmuchali w chusteczki.

Flo ostrożnie zamknęła książkę i usiadła na swoim miejscu.

Prapradziadek Walenty (jak zawsze z nieruchomą twarzą) wyprostował się i powrócił do przerwanego posiłku. Wkrótce pozostali poszli w jego ślady.

Mała Flo doczekała grzecznie do końca obiadu, po czym wymknęła się na hamak. Niedługo potem zasnęła zapłakana, przyciskając do piersi książkę, która szepcąc, daremnie próbowała ją pocieszyć.

 

Na kolację przyszła ostatnia. Próbowała niepostrzeżenie zająć miejsce przy Stole lecz jej pojawienie się nie uszło niczyjej uwagi. Nie zaczęto jeszcze jeść choć gorące ciasto drożdżowe stało już wśród mis z dżemem. Zdziwiło to dziewczynkę bowiem spóźniła się znacznie, a prapradziadek zwykle zaczynał ceremoniał spożywania posiłku punktualnie, nie czekając na nikogo. Zaniepokojona, rozejrzała się wokół. Rodzina była w komplecie, więc to jej wyczekiwano… Protoplasta Walenty chrząknął, ściągając na siebie wzrok przestraszonej Flo. Krótkim, klarownym gestem wskazał książkę leżącą obok talerza dziewczynki. Mała zamrugała z niedowierzaniem. Spojrzała w oczy Walentemu. Zobaczyła w nich coś, czego nikt inny nie dostrzegł: uśmiech i przyzwolenie. A także… Tak! Prośbę…

Dziewczynka wstała, biorąc do rąk wolumin. Przerzuciła kilka stron i zaczęła czytać. Członkowie Rodu, podpierając podbródki na rękach, wtulając głowy w oparcia krzeseł lub (w wypadku dzieci) kładąc się wygodnie na ziemi, zasłuchani podążali za Flo w inny świat i inną historię.

          I tak powstała Nowa Tradycja (NT) – jak nazwała ją Babka. Codziennie, niezależnie od pogody Mała Flo, która z czasem urosła i została Po Prostu Flo – czytała podczas wieczornego Wydarzenia Dnia. I choć minęło wiele dni, które zebrały się w wiele tygodni, a potem miesięcy, żadne opowiadanie, bajka czy opowieść nie powtórzyła się. Nikt jakoś nie zwrócił uwagi, że Flo czytając nie przewraca stron ani nie wodzi wzrokiem po tekście. Czasem robiła krótkie, efektowne przerwy podczas których przechylała nieznacznie głowę, jakby nasłuchiwała dalekich dźwięków.  A kiedy kończyła, rozmarzona lub wzruszona Rodzina rozchodziła się do swoich sypialni, by śnić barwne sny. Sny, jakich wcześniej nie znała.

A Po Prostu Flo, wracała na hamak, gdzie przed zaśnięciem długo gładziła wytartą okładkę, wodząc palcami po dużych, kanciastych literach układających się w słowa: „Brzydkie kaczątko i inne baśnie”.

 

 

 

 

 Rozdział II

 

Prapradziadek

 

 

          Jeszcze zanim Mała Flo stała się Po Prostu Flo, zaprzyjaźniła się z prapradziadkiem Walentym co było sporym osiągnięciem – założyciel Rodu pilnował, co by się z nikim zbytnio nie spoufalić i trzymał większość Rodziny na dystans. Zwłaszcza dzieci. Mała Flo jednak była inna – przede wszystkim nie bała się orlonosego protoplasty – śmiało zaglądała mu w oczy przy każdej sposobności, budząc w staruszku lekkie zaciekawienie swoją drobną osóbką.

Z pewnością początkiem ich zażyłości (jak mawiała Babka) była owa pamiętna kolacja, kiedy została powołana Nowa Tradycja (NT). Te momenty, kiedy czytane historie przenikały rzeczywistość Rodziny wywołując całą gamę uczuć u zazwyczaj twardo stojących na ziemi członkach Rodu, stały się – nieoczekiwanie dla samego Walentego – chwilami, których niespokojnie oczekiwał. Na tyle niespokojnie, że pod pierwszym pretekstem jaki przyszedł mu do głowy nakazał dziewczynce przychodzić do siebie podczas poobiedniej sjesty, na „wstępne czytanie”. Schowany przed wścibskimi spojrzeniami w półmroku salonu, rozparty w zielonym fotelu, pozwalał sobie na rzadki komfort rozluźnienia mięśni twarzy, w ciągu dnia ściągniętych w nieruchomą maskę. Flo siedziała w tym czasie z otwartą książką na kolanach  na szerokim parapecie okiennym, bokiem do prapradziadka. Kręcone blond włoski sięgające już szyi, zsuwały się z pochylonej główki zasłaniając buzię. Początkowo Walenty był temu rad – miał pewność, że nikt a zwłaszcza to dziecko, nie zobaczy emocji pojawiających się na jego obliczu: jej niezwykły, pełen barw głosik zawsze zdradzał, kiedy jego właścicielka popada w uniesienie, a kiedy w smutek przeżywając wraz z bohaterami ich przygody, a Walenty poddawał się sugestii podążając za nią w świat dramatu.

Potem jednak zaczęło mu przeszkadzać, że nie widzi wyraźnie Małej Flo. Bywało, że dziewczynka przerywała czytanie by piąstką obetrzeć łzę spływającą po policzku. Walenty, który zawsze czuł się nieswojo w obecności płaczących dzieci, teraz ze zdumieniem odkrył budzące się w nim pragnienie, by przytulić kruchą istotkę. Ale ponieważ był patriarchą Rodu, surowym prapradziadkiem, nie mógł sobie pozwolić na takie odruchy. Zaciskał tylko ręce na poręczach pluszowego fotela i w milczeniu czekał na dalszy ciąg historii.

Każdego dnia jednak, zaraz po wyjściu Flo, staruszek przesuwał fotel o kilka centymetrów bliżej okna. Dziewczynka zdawała się niczego nie zauważać, mimo że przestrzeń dzieląca mebel od parapetu w ciągu miesiąca znacząco się zmniejszyła.

 

          Mała Flo była ciekawa prapradziadka równie mocno, jak Walenty jej. Fascynowała ją sroga, nieprzystępna mina, którą utrzymywał niezmiennie przy każdej okazji bowiem instynktownie czuła, że nie jest ani tak zimny ani tak twardy jakim się jawił, a pewność co do tego zyskała podczas powołania NT. Chcąc dowiedzieć się o nim czegoś więcej dziewczynka zwróciła się do osoby, która najlepiej znała prapradziadka Walentego.

Praprababka Izabella – „żywe srebro” Rodu – zajęta była nanoszeniem poprawek na ostatni projekt, gdy dziewczynka bezszelestnie wsunęła się do zalanego słońcem pokoju pełnego przykurzonych bibelotów. Na biurku zawalonym pomiętymi kartkami papieru, ołówkami oraz nadgryzionymi i mocno zeschniętymi piętkami chleba, Flo dojrzała opakowanie po pizzy... Z jedynego krzesła obecnie zajętego przez Izabellę, zwieszały się trzy czarne suknie.

Mimo, że praprababka siedziała tyłem do drzwi, a Mała Flo stała nieruchomo (a może właśnie dlatego), Izabella zorientowała się, że ma gościa. Odłożyła linijkę i ekierkę, które trzymała w lewej ręce, czarny pisak, który trzymała w prawej i łagodnym ruchem odwróciła się w stronę przybyłej.

Uśmiechnęła się do dziewczynki półgębkiem, po czym wyjęła z ust fajkę (której, co prawda nigdy nie paliła – ale jak mówiła Babka –  która wyraźnie ją uspokajała) i gestem przywołała dziecko do siebie. Mała Flo podeszła i przytuliła się wtuliwszy nos w jedwabny rękaw praprababcinej sukienki. Przez chwilę wchłaniała znajomy zapach anyżowego tytoniu, szarego mydła i francuskich perfum, a potem wgramoliła się Izabelli na kolana. Praprababka otoczyła ją ramionami i zaczęła łagodnie kołysać.

- Opowiesz mi o prapradziadku…? Jakąś prawdziwą historię? – zapytała po chwili Mała Flo.

- Hmm… Prawdziwą historię… – Izabella pogrążyła się w zadumie, a kiedy zaczęła mówić, jej głos wydał się Flo bardziej miękki niż zazwyczaj:

- Dawno temu z pstrokatego jaja wykluł się prapradziadek Walenty. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby jajo nie leżało na polu kukurydzy, a nie – jak powinno – bezpieczne w gnieździe, pod czułą opieką rodziców. I tak pierwszą rzeczą jaką zobaczyło pisklę Walenty nie była uśmiechnięta twarz mamy lecz falujący, zielony gąszcz. Walenty od razu zorientował się, że coś jest nie tak. Instynktownie otworzył buzię w oczekiwaniu na pierwszy posiłek, ale gdy po dłuższej chwili nie doczekał się kalorycznego robaka ani brzęczącej muchy, zamknął usta i zaczął rozglądać się uważnie wokół. A ponieważ wokół nie było nic ciekawego, ruszył przed siebie w poszukiwaniu czegoś interesującego i czegoś do jedzenia. Szybko doszedł do wniosku, że nie wszystko co jest ciekawe nadaje się do jedzenia oraz że jedzenie nie koniecznie powinno być ciekawe, jeśli ma być smaczne. Tym niemniej próbował wszystkiego co znalazł pod drodze – głód doskwierał mu coraz bardziej. Gdy wreszcie natknął się na czerstwą bułkę, nauczony poprzednimi doświadczeniami z kamykami, patyczkami, liśćmi, biedronkami – których nie udało mu się dogonić, a które obrzucały go żółtawą, cuchnącą wydzieliną – oraz mchem i innym leśnym śmieciem, bardzo ostrożnie wziął ją do ust. I mimo, że w pierwszym momencie wydawała się twarda jak owe kamyki i równie mało pożywna jak liście, po chwili poczuł nowy smak – rozmiękającego na języku drożdżowego ciasta. Usiadł szczęśliwy w obu łapkach trzymając smakołyk. Ciamkając i żując, wzdychał radośnie. A kiedy się najadł, zwinął się w kłębek i zasnął.

 

Obudził się w miękkim łóżku, w sali pełnej maluchów wpatrujących się w niego z zainteresowaniem. Dziewczynka siedząca najbliżej na paluszkach podeszła do niego i pogłaskała po głowie. Walenty zamrugał, a potem – zdecydowanym ruchem – odepchnął jej rączkę. Któreś dziecko zawołało opiekunkę od której dowiedział się, że został znaleziony przez dozorcę parku oraz że nazywa się Walenty. Obie informacje bardzo go zdziwiły. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, że był zgubiony ani że ma imię. Jeśli dotychczas myślał o sobie, to raczej obrazami. Imię „Walenty” było jak etykietka na słoiku pełnym kiszonych ogórków: na pierwszy rzut oka wiadomo, że trzyma się w łapie słój ogórów (zdradza je mętna woda i obecność kopru) więc naklejka z napisem zdaje się być zupełnie zbędna. Jednak ponieważ opiekunka zwracała się do każdego używając określonych nazw, Walenty poddał się i grzecznie reagował na wołanie piastunki.

Wkrótce dowiedział się – od pediatry, który przychodził na comiesięczny przegląd dzieci – że jest autystyczny. Typowymi objawami miały być: problemy z komunikacją uczuć i związkami społecznymi, uporczywe milczenie, izolacja od ludzi. W karcie pacjenta doktor napisał: „Pacjent wykazuje słaby kontakt wzrokowy, nie potrafi się bawić zabawkami, nie uśmiecha się, zdaje się być pogrążony we własnym świecie”.

Walenty nie czuł się chory. Początkowo faktycznie był nieco zagubiony w nowej, nieoczekiwanej rzeczywistości, która zagarnęła go bez pytania i pozwolenia. Po szeleszczącej ciszy kukurydzianego pola i sennym szumie lasu, nagły zgiełk śmiejących się, płaczących, krzyczących dzieci, wymieszany z nawoływaniami i napomnieniami opiekunek, wyprowadził go z delikatnej równowagi. Szukał więc spokoju w najdalszych kątach ogrodu, zaszywając się w krzakach jaśminu na długie godziny. Zabawki faktycznie go nie zajmowały – były jedynie kiepskimi kopiami prawdziwych przedmiotów czy istot, które daleko bardziej interesowały Walentego. Poza tym z doświadczenia wiedział, że np. biedronki pod spodem mają łapki, nie kółka i są znacznie mniejsze, niż te plastikowe. Nie uznawał takiego oszustwa.

Zapewne szybko by odszedł z Domu Dziecka, gdyby nie posiłki. Była to rzecz na którą warto było czekać i z której trudno byłoby zrezygnować. Jedzenie podawano pięć razy dziennie, o ściśle określonych porach. Walenty zdecydowanie najbardziej lubił drugie śniadanie i podwieczorek, na które podawano drożdżówki lub (od czasu do czasu) ciasto domowej roboty. (Domowej roboty żony dozorcy, której znacznie lepiej wychodziło plewienie niż gotowanie, ale która miała „złote serce” – jak mawiały opiekunki – i choć nie znosiła pieczenia, poświęcała się dwa razy w miesiącu dla „biednych dzieci”, które pewnie byłyby mniej biedne, gdyby żona dozorcy nie odczuwała potrzeby miłosiernego wspierania maluczkich). Tym niemniej ciasto – choćby nie wiem jak przypalone czy zakalcowate – było dla Walentego czymś niezwykłym. Przeczuwał, że można je zrobić lepiej, dlatego zaczął przesiadywać w kuchni. Trudno było go stamtąd wyrzucić, a gdy się to już udało, wracał jak bumerang –  wdrapywał się na taboret stojący pod kredensem i spokojnie przyglądał się pracy kucharek. Początkowo irytowało je to uważne, nieruchome spojrzenie, zdające się rejestrować wszystko co działo się między piecem, blatami a stołem, ale wkrótce – po paru przegranych bitwach z powracającym Walentym – machnęły na niego ścierką i pozwoliły sobie przyzwyczaić się do jego niemej obecności. I tak Walenty poznał tajniki gotowania. Jednak to właśnie wypiekanie chleba – cała ta historia z wyhodowaniem Zakwasu, dokarmianiem go i transformowaniem w Zaczyn... – urzekła go i pochłonęła bez reszty. Bardzo szybko nauczył się wszystkiego co wiedziały na ten temat kucharki i założył własną hodowlę. Wykazywał przy tym nie tyle wrodzony talent, co niezwykłą intuicję, która podpowiadała mu jak zwabić do misy najdziksze drożdże i bakterie. Jako przynęty używał tylko sobie znanej mieszanki mąki (pszennej i żytniej), w której proporcje i grubość mielonego ziarna miały decydujące znaczenie. Był także tajny składnik. Musiał być. Kucharki bezskutecznie próbowały wyciągnąć sekret z Walentego. Na próby przekupstwa, namiętne prośby i zaklinania odpowiadał spokojnym, wyrazistym spojrzeniem, które potrafił utrzymywać w nieskończoność, patrząc prosto w załzawione oczy pochylających się nad nim kobiet. (Lekarz pediatra zapewne by się zdziwił, gdyby wiedział jaki kontakt wzrokowy potrafi nawiązać Walenty, kiedy tylko chce).

 

…Izabella zamilkła, pozwalając by dziwny grymas, który od dłuższego czasu błąkał się po jej twarzy, schował się w kącikach ust. Mała Flo otworzyła oczy.

- To nieprawda, że prapradziadek się nie uśmiecha – powiedziała.

- Nieprawda – przytaknęła Izabella.

Mała Flo zsunęła się praprababcinych kolan, poprawiła szelki podtrzymujące jej spodenki w czerwono-niebieskie kwiaty i ruszyła w stronę drzwi. Zatrzymała się w progu i spojrzała za siebie. Praprababka patrzyła za nią spod przymrużonych powiek, w zamyśleniu żując ustnik rzeźbionej fajki. Kiedy ich spojrzenia spotkały się, Izabella mrugnęła porozumiewawczo do dziewczynki, która odmrugnęła, po czym pobiegła na hamak, po leżącą w nim książkę z obrazkami.  

 

 

 

 

Rozdział III

 

Podróż

 

 

          Po Prostu Flo była już dużą pannicą i Rodzina po cichu zaczęła przebąkiwać o jej zamążpójściu. Sama Flo nie wydawała się zainteresowana tematem. Po prawdzie – nie bardzo wiedziała o co w tym wszystkim chodzi. Znaczy: wiedziała wiele o łączeniu się w pary, znoszeniu jaj i ich wysiadywaniu. (Wysiadywać można na wiele sposobów. Dość popularny jest ten z herbatnikami i gorącą kawą. Ciotka Halina swego czasu propagowała szydełkowanie, a Babka – nosowe nucenie skomplikowanych melodii. „Im bardziej skomplikowane, tym szybciej się małe wykluje” – mawiała. Po Prostu Flo przypuszczała, że nie o stopień komplikacji chodzi, a o poziom zafałszowania. Sama z pewnością błyskawicznie by się wykluła, gdyby alternatywą było wielogodzinne słuchanie Babcinych pieśni, przez cienką skorupkę jaja). Dziewczyna wiedziała o tym wszystkim (i wszystkim INNYM – tym co ciotki, stryjenki i starsze kuzynki powtarzały sobie półgłosem z nerwowym chichotem), ale kwestie te chwilowo nie zajmowały jej uwagi. Aż do dnia, w którym biegnąc na „wstępne czytanie”, poczuła zapach, który przyniósł ze sobą powiew wiatru. Flo zatrzymała się gwałtownie, głęboko wciągając powietrze. Zapach oszałamiał. Czarował. Wabił. Zdezorientowana, potrząsnęła głową mocniej zaciskając palce na okładce książki. Stała tak, urzeczona, dopóki wiatr nie stracił na sile, a aromat na intensywności. Wówczas, niechętnie, jakby wbrew sobie, zawróciła w stronę domu.

                                        

          Prapradziadek niecierpliwił się. Spóźniła się, czego nie omieszkał jej wypomnieć gniewnym fuknięciem kiedy zamyślona, usiadła na parapecie. Flo zdawała się tego – ku jego szczeremu zdziwieniu – nie zauważyć. (Fuknięcia Walentego były wszystkim znane i natychmiast rozpoznawane: fuknięcie pogardliwe, fuknięcie potępiające, zachęcające, wyrażające uznanie, podziw (rzadko), akceptację… Było ich wiele, różniły się od siebie tonacją i natężeniem oraz tym, z której dziurki nosa się wydobyły. Najgorsze były te, które wychodziły z obu. Zwykle wówczas nie wychodziły same).

Dziewczyna, patrząc przez okno,  bawiła się woluminem obracając go w dłoniach. Walenty postanowił odłożyć focha na bok. Zachowanie oraz wyraz malujący się na twarzy dziewczyny zaintrygował go. Coś było nie tak i prapradziadek chciał wiedzieć co. Zapytać wprost nie mógł – uparte milczenie, które utrzymywał od lat było nieodłączną częścią jego image’u. Zawiesił więc na Flo Spojrzenie. (Spojrzenie przez duże „S”, które wypraktykował jeszcze w Domu Dziecka na opiekunkach, dozorcy i wyjątkowo głośnych dzieciakach. Spojrzenie charakteryzowały: przenikliwość, twardość, niezłomność oraz totalny brak mrugania, który powodował obfite łzawienie u ofiar Walentego). Walenty czekał, jednakże dziewczyna ani na jotę nie zmieniła pozycji, którą znamionował całkowity brak skrępowania. Nie odwróciła także głowy, by ze skruchą i przestrachem w oczach poddać się mocy prapradziadkowych sztuczek. Protoplasta niespokojnie poruszył się w fotelu. Ciekawość ustępowała miejsca zaniepokojeniu. Tymczasem Flo westchnęła głęboko i otworzyła książkę.

Z roztargnieniem przerzucała strony, a potem zaczęła czytać – mechanicznie i bez przekonania ewidentnie myślami błądząc gdzieś daleko. Walenty przyglądał się zarumienionym policzkom, nerwowo poprawianym włosom i nagle zrozumiał. Zaszumiała topola, jaśmin ugiął się lekko pod podmuchem wiatru. Flo urwała opowieść w pół słowa. Uniosła głowę, nerwowo niuchając w powietrzu. Najwyraźniej znalazła to czego szukała, bowiem zastygła z przymkniętymi oczami. Prapradziadek wstał z fotela i powoli do niej podszedł. Spokojnie wyjął z jej dłoni książkę, którą zamknął wcześniej zaznaczając papierkiem po miętówce fragment, na którym przerwali. Odłożył wolumin, po czym obrócił do siebie Flo. Popatrzyli na siebie. W oczach Walentego na mgnienie pojawił się uśmiech, któremu towarzyszyło prychnięcie, jakiego dziewczyna jeszcze nie słyszała. Potem delikatnie wyprowadził ją z domu, ustawił twarzą w kierunku wiatru i lekko popchnął. Po Prostu Flo obejrzała się. Walenty, z kamiennym obliczem, stał między nią a siedzibą Rodu. Dziewczyna zawahała się. Objęła wzrokiem chlebową hacjendę, ziołowy ogród ciotki Haliny, sad kuzyna Antosia i odrapany wóz strażacki, stojący na środku trawnika. Po policzku spłynęła jej łza, ale Flo tego nie poczuła. Pociągnęła nosem i ruszyła w stronę, z której wzywał ją nieznany zapach.

 

Walenty nie stał i nie patrzył za nią. Dostojnie wrócił do salonu, usiadł w zielonym fotelu i wyciągnął miętówkę. Ciamkając rozglądał się chwilę po pokoju.

Kiedy praprababka Izabella przyszła zawołać go na kolację, zastała Walentego wpatrzonego w książkę leżącą na parapecie.

         

          Po Prostu Flo szła szybko – miała nadzieję, że nie za szybko – i z taką ilością godności, na jaką było ją stać. Uniosła wysoko podbródek nadając buzi wyzywający wyraz. Cokolwiek się stanie będzie dzielna i nie przyniesie Rodzinie wstydu. W końcu to proste, prawda? Znajdzie Tego, co ją wabi, Spojrzy na niego i rach-ciach wrócą razem do domu. (W tajemnicy ćwiczyła Spojrzenie i miała wrażenie, że całkiem nieźle jej wychodzi). I niech sobie nie myśli ten cwaniak, że jakieś tam kizi-mizi wchodzi w grę. Ha! Owszem, będzie siedział obok niej przy Stole i pewnie będzie musiała mu zrobić trochę miejsca na hamaku, ale na więcej niech nie liczy!

Szła, w głowie przygotowując plan działania, a tymczasem serce biło jej jak szalone. Co jakiś czas przystawała, by upewnić się co do drogi, ale zapach z każdym dniem stawał się coraz bardziej intensywny tak, że teraz Flo trafiłaby do celu w środku burzy jakby trzeba było. Zapach towarzyszył jej i w dzień i w nocy kiedy kładła się do snu. (Po Prostu Flo słyszała o desperatkach, które wędrowały bez ustanku przez tydzień czy dwa, ale osobiście uważała to za przesadę. Nie sztuka przybyć na miejsce z podkrążonymi oczami, wymiętą twarzą, rozczochranymi włosami. Za dużo przeczytała romansideł, żeby samej paść ofiarą egzaltowanej historii. Nie. Ona przyjdzie Tam spokojna, uśmiechnięta, spacerowym kroczkiem. Żadnych dramatycznych scen, padania w ramiona Temu co czeka…).

Flo, która coraz gorzej sypiała i często budziła się spocona o trzeciej nad ranem,    podejrzewała u siebie gorączkę i zaczęła odczuwać brak książki, która z pewnością postawiłaby trafną diagnozę i doradziła odpowiednie ziołowe mikstury. Przez chwilę dziewczyna rozpatrywała czy nie wrócić po wolumin, ale zdała sobie sprawę, że nie byłaby w stanie zawrócić z obranej drogi. Aromat był zbyt silny, a ona przebywała pod jego urokiem już zbyt długo.

Szła, a jej irytacja wzrastała wprost proporcjonalnie do przebytej drogi. „Tradycja! Też coś!” – myślała, rozpatrując swoje położenie. We wszystkich znanych jej opowieściach, to rycerze przybywali po księżniczki, wyciągali je z wysokich wież i sadzając przed sobą na koniu, odjeżdżali w siną dal, by żyć długo i szczęśliwie. (Flo zastanawiała się jak czuły się owe księżniczki, wsadzane na siodło przeznaczone dla jednej osoby, które konia widziały do tej pory jedynie na wyhaftowanej przez siebie makacie. Biorąc pod uwagę, że sina dal to spora odległość, a dziewczęta raczej nie dysponowały bryczesami, jazda do przyjemnych nie mogła należeć. Ale – z drugiej strony (Flo lubiła rozpatrywać problem z kilku stron) –  siedzenie samotnie w zimnej baszcie musiało być śmiertelnie nudne. Galopada na białym rumaku musiała wydawać się niezwykle podniecającą perspektywą. Przynajmniej przez pierwsze dziesięć minut. Potem już była tylko perspektywą). Tak to wyglądało w bajkach. Jej bajka była zdecydowanie inna. Od początku jej się to nie podobało – kiedy Babka poinformowała ją, jak wygląda „dobieranie się pary”. Flo – po wysłuchaniu instruktarzu – wyrzuciła (na własny użytek) „się”. Jej marudzenie Babka skwitowała krótkim „taki jest zwyczaj” zamykając tym samym dyskusję, która nie miała nawet szansy nabrać rumieńców. (Które zdążyły za to zakwitnąć na policzkach Flo).

I tak – podenerwowana, znużona przedłużającą się podróżą  Flo  wymizerniała, pod oczami pojawiły się cienie, a włosy pobrudziła kładąc się na ziemi i potargała przedzierając przez krzaki.

I taką ją zobaczył Roger, kiedy z koszem pełnym dżdżownic wracał do gniazda. Zobaczył ją jak nadchodzi polną ścieżką i stanął jak wryty. Blada i wymięta Flo była zjawiskiem, jakiego nie dane mu było jeszcze oglądać. (Fakt – nie widział w życiu zbyt wiele. Odkąd wykluł się widział: mamę, tatę, braci, gniazdo, dużo liści dookoła, potem ziemię pełną roślinności i robaków, a potem najbliższą okolicę, na którą składały się: podmokła łąka, spory kawał lasu wraz z zamieszkującymi go zwierzętami, dwa pola (w tym roku zasiane pszenicą i burakami), strumyk i lisia nora).

Po Prostu Flo także przystanęła. Była zmęczona, głodna i wkurzona kiedy ujrzała zaskoczonego Rogera (któremu tymczasem z kosza wyłaziły korzystając z zamieszania,  dżdżownice). Wciągnęła głęboko powietrze. Tak. Była pewna, że to właśnie On stanowi jej cel. Nerwowym ruchem poprawiła loki, niesfornie kłębiące się wokół twarzy. Stała niezdecydowana i właśnie zastanawiała się jak rozegrać tę sytuację,  gdy Roger odezwał się:

-  Będziemy tu stać, czy pójdziemy coś zjeść?

Jego głos wydał się Flo niezwykle ciepły, podobnie jak uśmiech, z którym zadał to pytanie.

 

 

Rozdział IV

 Rozpoznanie

 

 

          Gniazdo do którego wprowadził ją Roger, było… przestronne.  Słowo to samo cisnęło się na usta Flo, gdy weszli przez ciasny i niski otwór do ogromnego pomieszczenia, które pełniło funkcję zarówno kuchni, jadalni, salonu, łazienki (za przepierzeniem) oraz sypialni. Drugim słowem, było „przytulnie”. Panujący tu nieład (w którym niepościelone łóżka stanowiły jedynie tło dla stojących na stole naczyń, porozrzucanych tu i ówdzie ubrań, narzut i koców, kubków z niedopitymi napojami zalegających blat kuchenny, a także koszów, dzbanów i wiader), w jakiś sposób pasował do drewnianej konstrukcji zbudowanej z różnej wielkości gałęzi, poprzetykanych wierzbowymi witkami i uszczelnionej gliną, liśćmi, mchem oraz piórami – słowem wszystkim, co można znaleźć w lesie. Flo uznała, że ów chaos jest przyjemnie żywy – świadczy o dynamicznym trybie życia mieszkańców gniazda, w którym brakuje czasu na tak banalne sprawy jak sprzątanie. Taką przynajmniej miała nadzieję.

 

Spojrzała badawczo na chłopca, który w międzyczasie postawił kosz na stole i – zakasawszy rękawy – wziął się za gotowanie.

-  Lubisz parówki?? – spytał, odwracając się od pieca.

-  Parówki…? Chyba tak… - odpowiedziała niepewnie Flo.

Roger pokiwał głową, sięgając po dżdżownice, które ponawiały próbę ucieczki. Wziął ich pełną garść i wrzucił do gotującej się wody.

-  Ja też – powiedział, przykrywając garnek. Flo zrobiło się słabo, usiadła więc na najbliższym krześle.

-  Najlepsze są dokładnie po pięciu minutach – powiedział Roger. – Wyciągnięte wcześniej są glutowate, a później – rozpadają się i trudno je nabić na widelec. Najważniejsze jednak, by gotowały się na wolnym ogniu – dodał konspiracyjnym szeptem, mrugając porozumiewawczo.

-  Musztarda czy ketchup?

-  Co proszę?

-  Chcesz musztardę czy ketchup do parówek?

Flo, która nie miała pojęcia z czego są zrobione, na wszelki wypadek podziękowała za dodatki. Roger wzruszył ramionami i nalał sobie brązowej mazi z jednego ze słoików stojących na sękatej półce.

-  Oho! Już doszły… Proszę. – Położył przed dziewczyną spory talerz, na którym – wyprężone w przedśmiertnym przerażeniu (jak wydawało się Flo), leżały finezyjnie poukładane rosówki.

Flo przeniosła spojrzenie na Rogera, który właśnie zabierał się do jedzenia. Maczał dżdżownice w „musztardzie” i pochłaniał je, jedna po drugiej. Nie spuszczał przy tym wzroku z Flo, która poczuła się niezręcznie. Znaczy: jeszcze bardziej niezręcznie niż przed chwilą. Chłopak najwyraźniej oczekiwał, że zacznie jeść. Rzuciła okiem na swój talerz i odsunęła go od siebie. Była bardzo głodna, ale ten widok odbierał jej apetyt.

-  Coś nie tak? – zapytał Roger ze zmartwioną miną. – Wolisz bardziej rozgotowane?

Dziewczyna przecząco potrząsnęła głową. Nie wiedziała, jak powiedzieć prawdę, więc zdecydowała się powiedzieć ją po prostu, co choć nie najłatwiejsze, zwykle popłacało:

-  Nie lubię parówek.

Roger podniósł do góry jedną brew.

-  Aha… Czyli mogę zjeść za ciebie? – zapytał po chwili milczenia sięgając po jej porcję.

Kiedy skończył, odsunął talerz i spojrzał wyczekująco na Flo.

-  Jesteś głodna?

-  Bardzo.

-  Hm… A na co masz ochotę?

Flo zastanowiła się krótko:

-  Na biszkopty w czekoladzie.

-  Biszkopty w czekoladzie… Cóż. Czekolady akurat zabrakło, ale masz szczęście bo parę biszkoptów zostało z wczorajszej imprezy... – mówiąc to, szperał w kredensie, stojącym na drugim końcu gniazda. W końcu wyjął z szuflady wymięty woreczek, którego zawartość przesypał do drewnianej miski i położył przed Flo. Dziewczyna sięgnęła po nie, ale w czasie wykonywania ruchu sygnały wzrokowe zdążyły dopaść mózgu i włączyć czerwony przycisk. Ruchu nie dało się już zatrzymać, ale Flo rozpaczliwym wysiłkiem wyhamowała rękę, zanim ta zacisnęła się na pokruszonych ciastkach. Z czegokolwiek zrobiono „biszkopty”, wcześniej posiadało głowę – i tak! – parę maleńkich nóżek.

Flo chciało się płakać. Było to odświeżające doświadczenie, bowiem już dawno nie czuła takiej potrzeby. Ale teraz – kiedy gniew, który napędzał ją w czasie drogi rozwiał się, głód i zmęczenie energicznie zajęły należne im miejsce, a rozczarowanie nasilało się z każdym podanym daniem, Flo poczuła jak nadchodzi fala, której nie była w stanie się oprzeć. (A dokładniej: której nie chciała się opierać. Chwilowo miała dość walki, a poza tym była ciekawa, co będzie dalej). Cofnęła rękę i opuściła głowę. Roger, który stał przy niej cały czas wykonał gest, jakby chciał ją przytulić, ale najwyraźniej rozmyślił się.

-  Co jest Mała? – zapytał.

Flo gwałtownie zadarła głowę. „Mała”? Też coś! Była niemal pewna, że są podobnego wzrostu. Już miała z przekąsem stwierdzić ów fakt, gdy ich spojrzenia spotkały się. Flo zarumieniła się i odwróciła wzrok.

-  To naprawdę jest smaczne, spróbuj – powiedział, podsuwając jej miskę. Na dowód wybrał jeden biszkopt i wepchnął sobie do ust.

-  Mmmm… mmmm…. – mówił, przymykając oczy i głaszcząc się po brzuchu. Na jego twarzy zagościł pełen błogości wyraz. Łypał przy tym co chwilę na skuloną dziewczynę. Flo roześmiała się i pomyślała, że przecież kawałek nie zaszkodzi. Wzięła taki, który nie miał żadnej rozpoznawalnej części ciała i szybko położyła na języku. Miała zamiar natychmiast to przełknąć, ale – nieoczekiwanie – poczuła smak pod wpływem którego zmieniła zamiar. Nieznane doznanie rozpływało się po podniebieniu, drażniło nos. Flo miała wrażenie, że maleńkie fajerwerki rozbłyskują jej w ustach. To było dobre. Naprawdę.

Zjadła wszystko. Starała się przy tym nie patrzeć na nóżki, choć musiała przyznać, że wspaniale smakują, zwłaszcza przy pierwszym rozgryzaniu.

Kiedy się najadła, poczuła ogarniającą senność. Roger zaprowadził ją do łóżka, które pospiesznie pościelił, a gdy ułożyła się, przykrył ją kocem pachnącym leśnym igliwiem. Zapach, który ją tu zwabił, uspokoił ją i sprowadził mocny sen.

 

…Śniło jej się, że do Rogera, który siedział przez cały czas na krawędzi łóżka, podchodzi kilka postaci. Rozmawiają szeptem, trudno rozpoznać słowa z wyjątkiem dwóch, które powtarzają kilka razy: „Jest Inna”.

 

 

Rozdział V

 Mamcia

 

 

          Obudziła się wypoczęta. Przez chwilę leżała z zamkniętymi oczami nasłuchując krzątaniny w gnieździe. Mieszkańcy rozmawiali ze sobą półgłosem, gdzieś lała się woda, szurała miotła, szczękały myte naczynia. Coś smakowicie zaskwierczało roztaczając nieznany Flo aromat. Poruszyła się, co zostało natychmiast zauważone.

-  Nie śpi! – zgrzytliwy głos rozbrzmiał nieoczekiwanie blisko. Uniosła powieki i spojrzała prosto w nachylającą się nad nią, pomarszczoną twarz.

-  Aha! Nie śpi! – Twarz wciąż pochylała się, a małe, czarne oczka bacznie wpatrywały się w zaskoczoną nieco dziewczynę przenikając ją na wskroś. Flo była jednak po szkole prapradziadka i takie spojrzenie – owszem, niczego sobie – nie mogło zbić jej z pantałyku. Odpowiedziała Spojrzeniem, nadając swojej buzi wyraz podobny temu, który przybierał czasem Walenty. Wyraz, który mówił: „Nic mnie nie rusza. Jestem twardy, silny i dam wam wszystkim radę. Chcecie się przekonać?”. (Na szczęście, nikt nie chciał). W czarnych oczach dało się zauważyć błysk zdumienia, ale pojedynek trwałby z pewnością dłużej, gdyby nie przerwał go Roger bezceremonialnie bijąc chochlą o patelnię.

-  Podano do stołu! – krzyknął (może trochę zbyt głośno). Napięcie opadło, twarz wycofała się, a Flo usiadła na łóżku i odruchowo poprawiając włosy, szybko ogarnęła sytuację. Przede wszystkim posprzątano. Z krzeseł zniknęły ciuchy, z blatów brudne szklanki, a koce poukładano równo na zaścielonych łóżkach. Przy nakrytym stole siedział starszy pan, nieśmiało do niej machając. Roger odkładał właśnie chochlę i zmierzał w jej kierunku. Jako ostatnią (z premedytacją) obejrzała właścicielkę pomarszczonej twarzy. Należała ona do drobnej, wysuszonej kobiety która zdążyła tymczasem zająć swoje miejsce. Siwe włosy związane w ciasny kok, prosta, skromna sukienka z wybielonego lnu oraz chude dłonie, które oparła – złączone – o obrus pasowały do jej głosu, spojrzenia i zaciśniętych ust. Była czarownicą, bez dwóch zdań. Przynajmniej tak ją nazwała (na własny użytek) Flo.

 

Roger podszedł do dziewczyny i pomógł jej wstać. Uśmiechał się przy tym promiennie jakby naprawdę cieszył się, że ją widzi. Odwzajemniła uśmiech i pozwoliła się zaprowadzić do stołu, ale w głowie w tym samym czasie szczegółowo planowała porwanie Rogera i powrót do domu. Pogrążona w rozmyślaniach nie zwróciła (szczęśliwie) uwagi, z czego został przyrządzony posiłek, który zjadła z apetytem jakiego nie powstydziłby się potężny chłop.

Zanim usiedli, Roger przedstawił ją rodzicom.

-  To jest moja Flo… – powiedział. –  …A to tata i Mamcia…

Tata podszedł do Flo i bezceremonialnie ją uściskał, odpowiadając serdecznym całusem na jej: „bardzo mi miło”. Mamcia ograniczyła się do skinienia głową, a wieloznaczny grymas, który pojawił się na jej wąskich ustach Flo postanowiła zignorować.

 

Po śniadaniu Roger przygotował dziewczynie kąpiel i świeże ubranie. Flo wciągając na siebie jego najlepsze spodnie musiała przyznać, że chłopak jest jednak od niej wyższy. Z kwaśną miną stwierdziła, że za to ona ma większy zadek i szersze biodra – spodnie mocno ją opinały.

Roger, który i bez tego bezustannie wodził za nią ślepiami, szeroko się uśmiechnął kiedy wyszła zza przepierzenia, czym wyprowadził Flo z równowagi. W ogóle w spodniach nie czuła się dobrze – odkąd została Po Prostu Flo zawsze chodziła w sukienkach co jest naturalną koleją rzeczy (jak tłumaczyła Babka) – a teraz jeszcze ten Roger… Czego on się tak gapi? (Pytanie było retoryczne i dziewczyna doskonale zdawała sobie z tego sprawę, co tylko pogłębiało jej irytację).

 

Kiedy Roger zaproponował spacer, tata wyglądał na takiego co by się chętnie przyłączył, ale – zorientowany w sytuacji – skapitulował i z wiadrem pod pachą wybrał się na łowy. (Na uprzejme pytanie co będzie łowił, odpowiedział: „Larwy komarów”. Flo z miejsca pożałowała swojej ciekawości, tym bardziej, że starszy pan dodał: „Na sos do ziemniaków”). Mamcia zajęła się robótką, która wyglądała jakby ktoś zaczął ją dawno temu i zostawił niedokończoną na wiele lat w wilgotnym i ciemnym miejscu. Taką też roztaczała woń. (W rzeczywistości, była to całkiem nowa robótka ze świeżych glonów. Powstał z niej w końcu szalik, który Flo musiała zakładać za każdym razem, kiedy brało ją przeziębienie. W krótkim czasie Flo praktycznie przestała chorować).

 

Na spacerze mogło być nastrojowo, jednak dziewczyna robiła wszystko, żeby do tkliwych scen nie dopuścić dusząc w zarodku wszelkie przejawy romantyzmu: pogoda była piękna (jak z kiczowatego obrazka – pomyślała Flo), Roger zabrał ją nad leśny strumień („rzeczułkę”), nad strumieniem latały błękitne, opalizujące ważki („Ciekawe co z nich robią? Zupę?”), ptaki śpiewały wśród drzew… Nad strumieniem przewieszony był stary, linowy most na którym usiedli. Majtali nogami, od czasu do czasu zanurzając stopy w wodzie i

Roger opowiedział jej o gniazdach – o których nie wiedziała niemal nic, a które stanowiły „normalne” lokum każdej szanującej się rodziny. Bo były też rodziny „nie szanujące się”, żyjące dziko – w opuszczonych wilczych norach czy jaskiniach.

-  Ale one są nieprzewidywalne i niebezpieczne – mówił Roger, uprzedzając pytanie Flo. -  I, generalnie, lepiej im schodzić z drogi, unikać bezpośredniego kontaktu. 

Potem Roger – zszokowany – wysłuchał opowieści o domu z chleba, w którym wspólnie mieszka kilka pokoleń tajemniczego Rodu. A także o prapradziadku, przy czym Flo zademonstrowała mu Spojrzenie, które wytrzymał wyjątkowo długo.

-  Znam to. – Lekceważąco machnął ręką, kiedy wyraziła swoje uznanie. -  Mamcia męczyła nas tym od małego. Mnie i moich braci…  - I opowiedział jej o jajach, z których tylko z siedmiu wykluły się dzieci.

-  Sami chłopcy, a ja jestem najmłodszy. Mamcia nigdy nie pogodziła się z brakiem córki i wysiadywała jaja, jedno po drugim przez kolejne lata, ale bezowocnie. Pamiętam jak zmieniała się wraz z odejściem kolejnych braci… Pamiętam jak po Franciszka – najstarszego pośród nas – przyszła samiczka… Rodzice cieszyli się, świętowali. Ale w miarę jak odchodzili kolejni, a gniazdo pustoszało – Mamcia jakby… zapadała się w sobie.

-  Hmmm…

-  Dla dziewczyny, która przyszła po Filipa – to było w zeszłym roku – była tak niemiła, że ta wzięła go ze sobą jeszcze tego samego dnia, w którym przyszła… I tyle go widzieliśmy…

-  Czemu ona się tak zachowuje? Przecież musi wiedzieć, że Więzi nie można przerwać ani się jej przeciwstawić. Każdy to wie.

-  Zapytałem ją o to. Spojrzała na mnie dokładnie jak ty przed chwilą i powiedziała, że przeprowadza test. Na co – nie mam pojęcia. Nic więcej nie chciała powiedzieć. Jak zaciśnie usta to wiadomo, że już więcej się z niej nie wyciągnie. Nawet nie ma co próbować.

 

Rozmawiali jeszcze długo i Flo, być może, dałaby Rogerowi buzi gdyby nagle, spomiędzy krzaków nie wyszła Mamcia. Flo pomyślała, że Mamcia podglądała ich od dłuższego czasu, ale zaraz zreflektowała się: kobieta ciężko oddychała, włosy uciekły jej spod koka, a w oczach błyskała rozpacz. Wyglądała jakby biegła tutaj przez las, na przełaj.

Roger zerwał się i podszedł do matki. Flo stanęła w taktownej odległości. (Tzn. na tyle blisko, by wszystko słyszeć i na tyle daleko, żeby mówiący nie miał tej pewności).

-  Termity Roger… - powiedziała spokojnie Mamcia, co kompletnie nie pasowało do stanu w jakim się znajdowała. Nie potrafiła jednak zapanować łzami, które ściekły jej po brodzie. Wytarła je krótkim, oszczędnym ruchem.      

Flo nie widziała twarzy chłopca, ale po napięciu ramion poznała, że wydarzyło się coś strasznego. Zaskoczenie malowało się na jego twarzy, kiedy – pobladły – odwrócił się, żeby chwycić ją za rękę. Pobiegli w stronę gniazda…

…Którego górnej połowy już nie było. Brakowało także frontowej ściany. Flo krzyknęła, zasłaniając dłonią usta: czarna chmura tłoczyła się nad domem. W środku chmury miotała się samotna postać wywijając szaleńczo wiadrem. Tata przeklinając, próbował odpędzić stado termitów, które – nie zważając na niego – w błyskawicznym tempie zjadało kolejne gałęzie budowli. Roger z miejsca rzucił się ojcu na pomoc, a za chwilę dobiegła Mamcia. Flo przez moment patrzyła – oniemiała – na tę nierówną walkę. Na trzy istoty broniące swojego domu, a potem przyłączyła się do nich z dzikim wrzaskiem choć wiedziała, że nie mają najmniejszych szans.

Kiedy wskoczyła w środek zawieruchy, pociemniało jej w oczach. Owadów było tyle, że zasłaniały niebo. Z trudem odnalazła Rogera, który wcisnął jej miotłę umoczoną w oleju, którą zaraz podpalił.

-  Machaj tym na wszystkie strony! – krzyknął. -  Tak, żeby dymem odganiać gnoje od ścian!

I Flo wywijała pochodnią jak mieczem, modląc się w duchu, żeby liście i mech nie zajęły się ogniem. Podobną bronią wymachiwała Mamcia i Roger. Dym dusił, wyciskając łzy. Tata, który stracił wiadro (zjadły je termity wraz z larwami komarów) w rozpaczy zaczął rzucać w rój czym popadło. Jakby w odpowiedzi owady podwoiły atak. Były teraz dosłownie wszędzie: gryzły ręce, w których trzymali broń, podlatywały do oczu i ust, wciskały się pod koszule… Brzęcząc zataczały koła nad zdezorientowanymi mieszkańcami. Błyskawicznie rozprawiły się ze stylem od mopa, którym walczył Roger. Płonąca głownia upadła na podłogę, która natychmiast zajęła się ogniem. Tata chwycił koc i rzucił się gasić płomienie, gdy rozległ się trzask i runęła na niego wschodnia ściana. Roger skoczył, by wyciągnąć ojca spod odłamów potężnej konstrukcji. Przerażona Flo – płacząc – machała dymiącą miotłą na wszystkie strony. W półmroku mignęła jej raz czy dwa figurka w lnianej sukni, która wirując szybko wokół własnej osi, wyglądała jakby tańczyła. „Dance macabre” – pomyślała Flo i dreszcz przeszedł jej po plecach.

Flo traciła już siły i resztki nadziei gdy, nieoczekiwanie, termity zarządziły odwrót. Zniknęły równie szybko jak musiały się pojawić.

 

Obie kobiety pobiegły pomóc Rogerowi odwalać gałęzie spod których w końcu wydobyli nieruchomego tatę.

Mamcia zbadała go.

-  Nie żyje –  rzekła, wstając. - Zginął na miejscu.

Była spokojna. Niesamowicie spokojna. Powolnym ruchem wygładziła włosy, obtarła twarz i próbowała otrzepać sukienkę co było bezcelowe: ubrania były pobrudzone tłustą sadzą. Mamcia jednak nie dawała za wygraną i dopiero kiedy Roger położył jej dłoń na ramieniu przestała pocierać poczerniały materiał. Uniosła głowę i spojrzała na szczątki gniazda, z którego zostały dwie ściany (z czego jedna chwiała się niebezpiecznie), podłoga i resztki mebli.

 

 

 

 wstecz

Copyright © 2023-2025 Wichrowe Skalisko. All rights reserved. | Projekt i wykonanie: Zula Design

Strona używa cookies (ciasteczek). Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.

Zamknij