Album Rodzinny 2
Rozdział VI
Studnia
Atak termitów wydawał się Flo podejrzany. Z tego co powiedział jej Roger wynikało, że termity – owszem – połaszą się czasem na gniazdo, ale – na bogów – nie zamieszkałe! Wydarzenie wczorajszego dnia ewidentnie stanowiło precedens. Ani wielkość roju ani jego zapalczywość nie dawała się niczym wytłumaczyć. Zrozpaczony Roger wysnuwał hipotezy – jedna za drugą – które Mamcia zbywała wymownym milczeniem. Szła teraz przed nimi – zamyślona – i Flo wydawało się, że jest coś o czym Mamcia wie, a co powinni wiedzieć także i oni. Postanowiła o to zapytać przy najbliższej okazji.
Podążali gęsiego krętą, leśną ścieżką. Roger niósł garnek z gulaszem, a Mamcia ręczną robótkę – jedyne, co wynieśli z ruin. Inne rzeczy albo nie nadawały się do użytku albo nie były potrzebne. Flo patrząc na sunącą przed nimi postać w zielonej sukni (udało im się wydobyć z na wpół zjedzonej szafy czyste ubrania w które się przebrali, przy czym Flo znowu dostały się spodnie Rogera) dumała, jak Mamcia odnajdzie się w roli NCR. Poprzedniego wieczora – patrząc na dogasający stos pogrzebowy, który zrobili z ocalałych fragmentów gniazda – zaproponowała Mamci lokum w chlebowym domu, co ta przyjęła ledwie dostrzegalnym skinieniem jednak propozycja, którą wczoraj spontanicznie wysunęła, teraz zaczęła budzić wątpliwości Flo: wizja spotkania prapradziadka z Mamcią nie dawała jej spokoju. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić, że któreś z nich skapituluje podczas ceremonii przyjmowania Nowego Członka Rodziny. Normalnie, czekałaby na tę rozgrywkę z radosnym podnieceniem, jednak… Nie było normalnie. Jeśli Mamcia okaże się zbyt dumna, sprawy mocno się skomplikują… Flo potrząsnęła głową wyrzucając z niej niespokojne myśli, bowiem las nieoczekiwanie kończył się robiąc miejsce olbrzymiej polanie.
Flo, podążając za wabiącym ją zapachem, nie zawracała uwagi na drogę jaką wędruje. Jedyne, co instynktownie zapamiętała to kierunek: skoro szła tutaj z buzią ustawioną na południe to znaczy, że dom znajduje się na północy. I tam też zmierzali, jednak tym razem wyprawą kierowała Mamcia, która twierdziła, że dobrze zna tutejsze trakty. Fakt, że to nie ona, a Mamcia stoi na czele pochodu, niezmiernie irytował Flo. Niby wcześniej narzekała na tradycję, ale skoro i tak świat funkcjonuje na jej zasadach, a Po Prostu Flo (co prawda sarkając) podporządkowała się odgórnie narzuconym regułom – nie widziała powodu, żeby nie trzymać się ich do końca. Ale Mamcia najwyraźniej nie znała tradycji lub (jak podejrzewała Flo) miała ją w nosie. Tak czy siak: Flo, która powinna prowadzić Rogera do domu zamykała tyły, podczas gdy teściowa (dziewczyna przeżuwała to słowo jak gorzką pigułkę) wybierała ścieżki, miejsca na piknik (jak Mamcia nazywała krótkie postoje nad garem gulaszu) i nocleg. Niestety – jak na razie Flo nie mogła nic jej zarzucić. Dróżki były wygodne, a miejsca na odpoczynek – bezpieczne i zawsze w pobliżu wody.
Jednak polana najwyraźniej zaskoczyła Mamcię, która choć szybko zapanowała nad twarzą, to jednak nie na tyle by Flo, która stanęła obok nie zauważyła zmieszania i niepewności przemykającej po pomarszczonych policzkach.
Polana była ogromna, a na jej środku stał kamienny krąg, zbudowany z brązowo-szarych monolitów, z których dwa były przewrócone. Tym, co mogło dziwić była – stojąca w centrum kręgu – studnia ocembrowana topornymi głazami. Drewniana pokrywa była częściowo zsunięta i właśnie ten szczegół najmniej spodobał się Flo. Pewnie dlatego, że znad otworu unosiły się brunatne opary, które zdawały się mamić wzrok. To, co znajdowało się za nimi nie pokrywało się z rzeczywistym stanem rzeczy: trawa miała inny kolor niż ta tutaj, drzewa nie były tymi samymi, które widać było obok i nad oparami.
Flo bezwiednie zrobiła krok naprzód, jednak Mamcia chwyciła ją za rękę.
- Zostań – syknęła, badawczo rozglądając się wokół. Flo pobiegła wzrokiem za jej spojrzeniem… Tak. W krzakach po drugiej stronie łąki, coś się kryło. Odwróciła się, by ostrzec Rogera, jednak nigdzie go nie było widać.
- Gdzie... – zaczęła nieco piskliwie, ale Mamcia nakazała jej milczenie. Nieznacznym ruchem głowy wskazała kępę młodych brzózek, rosnących na prawo, w sporej odległości od nich. Flo przymrużyła oczy i chwilę wpatrywała się w obszar między białymi pniami. Zdradzała go ryża czupryna, ale trzeba było wiedzieć gdzie patrzeć, by dojrzeć czołgającego się Rogera, który w tej właśnie chwili przykucnął za kępą kwitnącej kaliny. Przyczaił się jakby do skoku, ale nagle – w pół ruchu – znieruchomiał.
Spomiędzy brzóz, lekkim – niemal tanecznym – krokiem, wyszło dziewczę. Flo wiedziała, że żadne inne słowo nie odda tego widoku, bowiem dziewczę posiadało wszystkie cechy… No… Dziewczęcia właśnie: długie, smukłe nogi, wiotką kibić, niewielkie piersi przywodzące na myśl jabłuszka i pociągłą, bladą buzię w której uwagę przykuwały ogromne, lekko skośne oczy. Panna była goła – jedyne jej okrycie stanowiły czarne włosy, które sięgały poza pośladki. Ale okrycie to więcej odsłaniało niż zasłaniało, bowiem włosy falowały wokół twarzy nieznajomej, jakby… „znajdowała się pod wodą” – pomyślała oczarowana Flo. W tym samym momencie światełko pulsujące w głowie Flo, rozbłysło jaskrawą czerwienią: na polanie panowała absolutna cisza. Nie poruszała się ani jedna gałąź, trawy stały nieruchomo, a jednak włosy dziewczęcia falowały jakby szła pod wiatr.
W miarę, jak panna zbliżała się do studni, falowanie włosów nasilało się. Flo wydawało się, że słyszy brzęczenie i już-już miała skojarzyć skąd je zna, kiedy dziewczę przekroczyło przewrócony monolit, przełożyło nogi przez kamienną cembrowinę i wskoczyło do środka. W tym samym momencie pokrywa zasunęła się bezgłośnie, urywając nieznośny dźwięk.
Mamcia głośno wypuściła wstrzymywane do tej chwili, powietrze. Pochyliła się do przodu, wspierając się mocno o ramię Flo. Dziewczyna potrzymała kobietę, równocześnie wypatrując Rogera. Nie było go w młodniaku ani pod kaliną.
- Cholera! Gdzie Roger?! – tym razem Mamcia nie zdążyła położyć jej ręki na ustach. Flo krzyknęła i przerywając nienaturalną, męczącą ciszę poczuła ulgę – na tyle, na ile można ją poczuć równocześnie niepokojąc się o ukochaną osobę. Jakby w odpowiedzi na jej podniesiony głos, spomiędzy drzew po drugiej stronie polany, zaczęli wychodzić ludzie. Dziwni ludzie. Flo błyskawicznie zrozumiała z kim mają do czynienia: byli to członkowie owych „nie szanujących się” rodzin, dziko zamieszkujących las. Zdradzał ich nie tylko strój zrobiony ze skór i futer oraz krępe, mocne sylwetki, ale także broń którą niemal wszyscy dzierżyli w dłoniach. Pod Flo ugięły się kolana.
- Zachowuj się, na litość boską… Nie możesz okazać lęku, rozumiesz? Od tego zależy… - Mamcia nie skończyła mówić, bowiem paru dzikich podeszło już zbyt blisko. W tej samej chwili Flo zobaczyła Rogera – stał z boku i tłumaczył coś grupce „Leśnych” wskazując na nią i matkę. Uśmiechał się przy tym, ale widać było, że jest zdenerwowany. Napięcie rosło: obie strony coraz gwałtowniej gestykulowały, a wokół nich powoli gromadzili się pozostali, przysłuchując się dyskusji z poważnym wyrazem twarzy. Flo dostrzegła parę samic. Nie tylko nosiły spodnie i broń, ale – podobnie jak mężczyźni – miały ogolone głowy, które zdobiły wymyślne tatuaże.
W rozmowie najwyraźniej nastąpił przełom, bowiem Roger uściskał prawicę paru wojownikom i – nie zatrzymywany – podszedł do stojących na skraju łąki kobiet.
- Nie zrozumiałem wszystkiego, ale najwyraźniej oni wiedzą o ataku termitów na nasze gniazdo – powiedział, obejmując Flo. Zrobił to po raz pierwszy, ale był chyba zbyt przejęty, żeby zdać sobie z tego sprawę. (Za to Flo odczuła to w pełni. Starała się zignorować przebiegający po plecach dreszcz. Udało się jej to połowicznie). Mamcia kiwnęła głową. Nie wyglądała na zaskoczoną. Flo napotkała jej spojrzenie i już wiedziała, że Mamcia o wszystkim wie. (Wiedziała także, że Mamcia wie, że ona wie. Ale czy Mamcia wiedziała, że Flo wie, że Mamcia wie, że ona wie, tego dziewczyna nie wiedziała. Choć sądziła, że tak). Teraz Flo chciała wiedzieć, czym jest owo „wszystko”. Miała do Mamci parę pytań, przedtem jednak trzeba było zatroszczyć się o bezpieczne i wygodne miejsce na popas, a polana na takie nie wyglądała. Mimo, że wraz z zamknięciem studni wróciła względna normalność, nad łąką nie dało się zauważyć ani jednej pszczoły czy motyla, choć pełna była kwiatów. „Dzicy” także wyglądali na spiętych. Kilku z nich cały czas obserwowało pokrywę.
Po krótkiej naradzie Roger przyjął zaproszenie do tymczasowego obozu Leśnych.
Kobiety, najwyraźniej, nie miały tu nic do powiedzenia.
VII
Prawda
W obozie – rozbitym na niewielkim odcinku nieco przerzedzonego lasu szałasy ustawione były tak, że każdy pilnował „pleców” kolejnego, równocześnie współtworząc okrąg pośrodku którego stał kolorowy wigwam. Przed wigwamem siedział brodaty starzec, który zapamiętale mieszał w wielkim kotle, ustawionym bezpośrednio w dogasającym ognisku. Z kotła rozchodził się przyjemny, korzenny zapach, który przypomniał Flo piernik wuja Tomasa. Ech... Ślinka napłynęła jej do ust, a tęsknota za domem nasiliła się.
Szaman nie zadał sobie trudu, by wstać na ich powitanie. Zamiast tego gestem poprosił ich by usiedli. Wyglądało, że oczekiwał ich przybycia.
Mamcia – która od momentu opuszczenia polany nie odezwała się słowem – rozsiadła się wygodnie na wskazanym miejscu. Jakby nigdy nic zabrała się za robótkę, której przez cały czas nie wypuszczała z ręki.
Roger – pociągając za sobą Flo – usiadł naprzeciwko matki. Widocznie i on coś podejrzewał, bowiem nie spuszczał z niej oczu.
Leśni rozeszli się, zostawiając gości opiece czarownika, który nalał każdemu brunatnej potrawki i – wymamrotawszy kilka niezrozumiałych słów – wziął się do jedzenia, siorbiąc przy tym niemiłosiernie.
Przejście tutaj z tajemniczej polany zajęło im pół dnia i Flo zdążyła porządnie zgłodnieć. Chwilę wahała się czy jeść czy do skutku patrzeć na Mamcię (przewidywany skutek obejmował odłożenie robótki i odpowiedzenie Spojrzeniem na Spojrzenie. Flo była pewna, że tym razem wygra i to szybko), ale w końcu stwierdziła, że wygodniej będzie wywierać presję z pełnym żołądkiem. Do tego samego wniosku widać doszedł i Roger, bowiem dołączył do ogólnego pałaszowania.
Pierwszy zjadł szaman, który odkładając miskę, donośnie beknął. Teraz ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się Mamci, która dystyngowanie kończyła posiłek. (Flo doceniła mamciny savoir vivre. Ona sama upaprała się i teraz oblizywała paluchy (nie było łyżek) z resztek potrawki).
- Taaa… - odezwał się starzec. Grymas wykrzywił mu usta, przesłonięte rzadkim wąsem.
- Kopę lat, Marysiu. Kopę lat…
Mamcia powoli odłożyła miskę i ponownie wzięła robótkę do rąk. Nie wróciła jednak do pracy, tylko – sztywno wyprostowana – zapatrzyła się w żar.
Flo spojrzała pytająco na Rogera, ale ten – przerwawszy jedzenie – obserwował matkę, która nagle ciężko westchnęła, zaplatając palce. Zapadła cisza. Z ciemności bezszelestnie wyłonili się Dzicy. Każdy z nich niósł wygaszoną pochodnię. Otoczywszy zebranych, Leśni – krzyżując nogi – usiedli. Mamcia westchnęła ponownie i spojrzała na Rogera. Gdzieś w mroku odezwał się bęben. Miarowy takt wprowadzał niezwykły nastrój. Po chwili dołączył do niego drugi, a potem trzeci.
- Już czas Marysiu – powiedział szaman. Mamcia nieznacznie skinęła głową i przenosząc spojrzenie na Flo, zaczęła opowieść:
- Jak się domyślacie wydarzenia ostatnich dni to nie dzieło przypadku… Przez wiele lat żywiłam nadzieję, że dzień taki jak ten, nie nadejdzie. Jednocześnie wiedziałam, że nadejść musi, bo nic nie powstrzyma wiedźmy przed zemstą… – Mamcia zamilkła. Patykiem rozgarnęła popiół, który rozjarzył się i przygasł. Flo poruszyła się niespokojnie. Rytm wybijany na bębnach przypominał bicie serca. W świetle dogasającego ogniska twarz Mamci wyglądała młodziej, jej włosy nie były już siwe lecz koloru dojrzałej pszenicy. „Wiedźmy? A kim ty jesteś?” – pomyślała dziewczyna, lustrując zmiany zachodzące w siedzącej naprzeciwko kobiecie.
- Dawno temu – naprawdę dawno – mieszkałam wśród Leśnych ludzi. Mieszkałam wśród nich, ponieważ byłam jedną z nich… Wyklułam się jako córka wodza klanu Strażników. Klan ten już nie istnieje – większość zginęła w walce ze złem, które wyszło pewnej nocy spod ziemi, przez jamę na polanie. Tą samą, który widzieliście dzisiaj obudowaną kamieniami. Reszta poświęciła się, by nie dopuścić do powrotu owego zła – otoczyliśmy otwór murem, przykryliśmy go wzmocnioną magią, potężną płytą – a pozostali przy życiu Strażnicy dobrowolnie poddali się przemianie w głazy, aby przez wieki pilnować „studni”. Stworzyliśmy z monolitów krąg, który ostatecznie zapieczętował przejście. Mimo to wiedzieliśmy, że pewnego dnia wiedźma znajdzie sposób, by otworzyć portal i ponownie zagrozi ładowi nad którym Leśni Ludzie sprawują pieczę… – Mamcia zamilkła. Wyglądała teraz na kilkanaście lat. „Tyle musiała mieć, kiedy się to działo” – pomyślała Flo.
- To jeszcze nie wszystko – stwierdził Roger.
- Nie... – Mamcia skrzywiła się. Zwlekała z dalszą opowieścią. Chwilę bawiła się patykiem, podpalając jego koniec w żarze. Jakby na znak Dzicy podnieśli się i – zacieśniając krąg – podeszli bliżej. Kolejno podpalali łuczywa, po czym wycofywali się na poprzednio zajmowane miejsca. Bębny przyspieszyły. Coraz głośniejsze i bardziej natrętne – narzucały sercom rytm. Flo czuła pulsowanie tętnic. Przyłapała się na wybijaniu nogą taktu.
Leśni stali nieruchomo, z uniesionymi pochodniami.
- Wiedźma miała syna – podjęła Mamcia. - Równie okrutnego jak ona. Zabiłam go, czym naraziłam się na jej zemstę.
Bicie bębnów przyspieszyło jeszcze bardziej. Ktoś zaintonował pieśń, w nieznanym Flo języku.
- Przeklęła mnie obiecując, że wróci wyrównać rachunki…
Flo zrobiło się zimno. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w usta Mamci, które zdawały się układać w jedno słowo: „Roger”…
Dzicy zaczęli kołysać się, kręcąc pochodniami koła. Pieśń przybrała na sile, podjęta przez wiele głosów. Niskie pomruki przeplatały się z zawodzeniem kobiet. Muzyka zdawała się przelewać przez obóz, ogień… Przez Flo, która nie potrafiła dłużej opierać się jej magii. Lęk, zmęczenie, pytania, które kotłowały się jej w głowie – wszystko to, wydało się nagle odległe i nieważne. Teraz liczył się tylko rytm i kołysanie ciała, wybijanie taktu rękami i śpiewanie Pieśni, którą Flo – okazało się – doskonale znała. Dziewczyna poderwała się i przyłączyła do korowodu roztańczonych wojowników otaczających ognisko i nieruchomo siedzące przy nim postacie: szamana, Mamci i Rogera.
Szaleństwo, któremu uległa Flo trwało niemal całą noc. Dziewczyna nie pamiętała, kiedy położyła się spać. Obudziła się przytulona do Rogera, w jednym z szałasów. Chwilę chłonęła zapach leśnej ściółki i butwiejących liści, zanim zorientowała się, że chłopak nie śpi. Leżał na plecach, wpatrując się sklepienie schronienia. Flo uniosła się na łokciu, ale Roger zdawał się tego nie zauważyć. Był poważny, kiedy w końcu na nią spojrzał.
- Wiedźma na mnie poluje – powiedział cicho. Długo milczeli, obejmując się w szarości poranka. Dziewczyna czuła jak lęk i poczucie zagrożenia wraca i próbuje przejąć kontrolę nad jej myślami. Zrobiła więc im miejsce, usuwając się w głąb swojej głowy i obserwując walkę z dystansu, jednocześnie gorączkowo analizowała sytuację. Nagle ją olśniło.
- Roger! Ślub! Tylko do dnia ślubu! – poderwała się. - Rozumiesz?! Kiedy pocałujesz mnie podczas ceremonii, będziesz mój i ani przekleństwo wiedźmy ani jej zemsta cię nie dosięgnie!
Chłopak patrzył na nią zaskoczony. Flo z niecierpliwością czekała na odpowiedź Rogera pewna, że wybieg ten rozwiązuje ich problem. Chłopak jednak pokręcił powoli głową.
- Za duże ryzyko Flo. Chyba… Chyba, żebyśmy pobrali się tutaj…
Uśmiech zamarł na ustach Flo.
- Tutaj?! Jak tutaj?
- A jak to sobie wyobrażasz? Że pójdę do twojego chlebowego domu z rojem termitów nad głową? Z wiedźmą za plecami?
Flo opadała na posłanie. Prapradziadek Walenty… Praprababka Izabella… Mama, tata, kuzyn Antoś, Babka, wuj Andrzej… Dziewczyna wyliczała po kolei wszystkich członków Rodu, którzy nie będą obecni podczas jej zaślubin. Poczuła pieczenie pod powiekami.
- Tak mi przykro – szepnął Roger, nachylając się nad nią. - Gdybym mógł cokolwiek zmienić… Cokolwiek zrobić…
Flo przełknęła łzy. Okoliczności były zbyt poważne, by pozwalać sobie na chlipanie. Pociągnęła nosem i uniosła powieki. Roger – wciąż pochylony – patrzył na nią zmartwiony. Spojrzeli sobie w oczy. Dziewczyna poczuła jak przyspiesza jej oddech. Roger powoli przybliżył się i już – już mieli się pocałować, kiedy w wejściu do szałasu stanęła Mamcia. „No jasna cholera!” – pomyślała Flo. „To już przechodzi ludzkie pojęcie! Jak nic, stara robi to specjalnie!”. Zaraz jednak zreflektowała się: „stara” miała najwyżej szesnaście lat. To co nocą w migotliwym blasku ognia wydawało się Flo złudzeniem grą światła, okazało się rzeczywistością: przed nimi stała złotowłosa panna w zielonej sukni, która nieco zgryźliwie powiedziała:
- Śniadanie.
Flo powoli zamknęła rozdziawione usta i zamrugała kilka razy.
- A tak… - Roger objął siedzącą dziewczynę i przyciągnął do siebie. - Miałem ci powiedzieć… Uprzedzić… Mamcia to klanowa czarownica.
- Acha – Po Prostu Flo próbowała nadążyć za biegiem akcji. - Acha. Tak właśnie myślałam. Wyswobodziła się z ramion Rogera i wstała, otrzepując spodnie. Mamcia spoglądała na nią w zamyśleniu.
- To gdzie to śniadanie? – zapytała Flo, przeciskając się obok teściowej („ha!”). „Jak w bajce” – pomyślała. „Czary, wiedźmy, zagrożona miłość… Jej… Brakuje tu smoka i zasmarkanego rycerza na białym koniu. Doprawdy!” i – z zadartą głową – podreptała w stronę, z której dolatywał smakowity zapach. Siadając do jedzenia było jej wszystko jedno z czego przygotowano posiłek. Gotowane dżdżownice wydawały się niczym, wobec zagęszczającej się dziwaczności i nierealności bieżących wydarzeń.
Rozdział VIII
Zaślubiny
Kiedy zaczęła jeść dołączył do niej Roger. Chwilę stukał łyżką o dno miski, zanim przerwał milczenie.
- Chciałem ci powiedzieć o Mamci zanim się spotkacie. O tym, że jest czarownicą ja sam dowiedziałem się dopiero wczoraj podczas waszego… Tańca… Obóz rozbito na świętym miejscu, miejscu mocy, a Mamcia zaczerpnęła z niego by – jak powiedziała – zregenerować siły.
„No… Wygląda na to, że zregenerowała je w zupełności” – pomyślała Flo.
Słuchała relacji z pozorną obojętnością, nie przerywając posiłku. Przypuszczała, że Mamcia obserwuje ją z oddali i uznała, że najwyższy czas przejąć inicjatywę. Trochę wytrącał ją z równowagi fakt, że nie pamięta nic od momentu, w którym przyłączyła się do wojowników. Wahanie z jakim Roger wspominał taniec zaniepokoiło ją, ale postanowiła zapytać o to Mamcię. Zresztą: miała do niej kilka pytań, które domagały się odpowiedzi. Tymczasem jednak, należało załatwić najważniejszą sprawę.
- W porządku Roger. Wizja teściowej – czarownicy mi nie przeszkadza. Fakt, że wygląda na młodszą ode mnie może zastanawiać, ale przecież jesteśmy wśród swoich. Znaczy: wśród takich, których takie rzeczy raczej nie dziwią. Leśni Ludzie nie wydają się być poruszeni przemianą twojej matki, więc skupmy się raczej na ślubie… I pobierzmy się jeszcze dziś – ostatnie zdanie Flo wyrzuciła z siebie nie patrząc na chłopaka. Przejmowanie inicjatywy okazało się trudniejsze niż przypuszczała.
- Jesteś pewna, że tego chcesz?
- Głupie pytanie – mruknęła. Uniosła głowę i uśmiechnęła się półgębkiem.
- Dobra – powiedziała po chwili. - Ja idę do Mamci. Ty znajdź szamana i załatw z nim formalności… Czy coś… Co się załatwia w takiej sytuacji. – Flo wstała i cmoknąwszy chłopaka w policzek ruszyła naprzeciw teściowej, która – jak się okazało – siedziała niedaleko z robótką. Całkiem niedaleko.
- Rozumiem, że nie masz nic przeciwko? – zapytała Flo, przysiadając na piętach obok czarownicy.
- Co mnie zdradziło? – Mamcia co prawda nie przerwała pracy, ale wyraźnie zwolniła tempo.
- No cóż… Wyglądałaś na zbyt zajętą, a odległość zdaje się być wystarczająco taktowna. I przypuszczam, że jako wiedźma cieszysz się doskonałym słuchem.
- Nieźle, nieźle. Naprawdę nieźle – Mamcia pokiwała głową. Flo przyglądała się dzierganiu szalika, który powstawał w ekspresowym tempie. Zastanawiała się właśnie czy przypadkiem nie użyto tu magii, gdy Mamcia podjęła temat:
- Oczywiście, że nie mam nic przeciwko. Czemu miałabym mieć?
- Wiesz… Roger wspominał mi o twojej reakcji na poprzednie synowe…
Czarownica westchnęła, odkładając druty i glony na bok.
- Nigdy nie miałam nic przeciwko swoim synowym. To porządne dziewczyny… Na ile udało mi się to sprawdzić.
- A tak. Testy. Roger nie mógł rozgryźć, o co ci chodziło.
- A tobie się udało?
- Prawdę powiedziawszy dopiero teraz cała ta historia układa się mi się w logiczną całość. Rozumiem dlaczego nie mogłaś wysiedzieć żadnej córeczki… Klątwa, tak?
Mamcia potwierdziła skinieniem głowy. Równocześnie paskudny grymas przebiegł po jej szesnastoletniej twarzy. Spojrzała ostro na Flo.
- Zemsta, to paskudna sprawa. Nikt nie powinien paść jej ofiarą ani kierować się nią w życiu.
- Nikt poza wiedźmami? – Flo bacznie lustrowała czarownicę, która wyglądała jakby miała rzucić się do walki. Mamcia zastygła, po czym nagle roześmiała się. Dziewczynie przeszedł po plecach dreszcz. Śmiech Mamci podobnie jak głos, pozostał nie zmieniony: skrzekliwy rechot rozszedł się po obozie. Paru Leśnych spojrzało w ich stronę.
- Będziesz wspaniałą wiedźmą – Mamcia spojrzała na Flo z uznaniem. Dziewczyna przerzuciła myślenie na tryb awaryjny. Skojarzenia skokowo pokonywały odległość, szybko zbliżając się do ukrytego pośród ostatnich wydarzeń, zrozumienia.
- Zdałam test – zapytała cicho – bo jestem Inna?
- Nie. Zdałaś, bo jesteś czarownicą.
Teraz roześmiała się Flo. Trochę nerwowo i trochę zbyt głośno.
- Nie jestem! Nie znam się na czarach. Nic nie wiem o magii. Nie umiem latać i nie jadam małych dzieci!
- Doprawdy? Oczywiście pomijając ludożerstwo – Mamcia machnęła lekceważąco ręką – jesteś pewna, że nic nie wiesz o magii?
Zaskoczona Flo zamilkła.
- Jesteś pewna? – zapytała z naciskiem czarownica.
Flo przymknęła oczy. Wydarzenia wczorajszej nocy pojawiły się w postaci niewyraźnych, postrzępionych scen: roztańczone cienie, wirujący ogień, żar zalewający ciało, chmura iskier opadająca na włosy i ubranie… Pieśń. Dziewczyna raptownie otworzyła oczy.
- Acha! – w głosie Mamci słychać było satysfakcję. - O tym, że jesteś Inna wiedziałam od chwili kiedy cię ujrzałam, że masz moc we krwi przekonałaś mnie ostatecznie wyśpiewując Pieśń. Nawiasem mówiąc – okropnie fałszowałaś. Dobrze, że melodyjność nie ma większego znaczenia, bo bogowie jedynie wiedzą, jaki efekt by to przyniosło. Przypuszczam, że odwrotny do pożądanego.
- Efekt? – Flo cieszyła się, że siedzi. Lekki zawrót głowy udało jej się zignorować, a miękkość kolan w tej pozycji nie miała znaczenia.
- Ochronny. Ci Leśni – Mamcia zatoczyła ręką wokół – to Wojownicy. Kiedy zwiadowcy donieśli im o naruszeniu płyty portalu przybyli tu, by walczyć z tą… Tym gołym babsztylem – czarownica wysyczała ostatnie słowa. - Jędza zaskoczyła wszystkich pierwszy atak przepuszczając na moje gniazdo. Następny prawdopodobnie nastąpi niebawem, ale tym razem jesteśmy przygotowani. Obóz otacza ochronny pierścień. Będziemy wiedzieć o wiedźmie nim zbliży się na sto jardów.
- A ślub? Czy to nie załatwi sprawy?
- Być może ułatwi. Być może skomplikuje. Ale z pewnością niczego nie rozwiąże. Walka z naguską jest przesądzona. – (Wymyślanie kolejnych przezwisk dla wiedźmy wyraźnie sprawiało Mamci przyjemność. Flo zastanowiła się przelotnie iloma jeszcze określeniami dysponuje teściowa).
– Przejmując Rogera, co prawda ściągniesz go z jej celownika, ale równocześnie maksymalnie ją rozwścieczysz. – Szeroki uśmiech pojawił się na ustach Mamci. - A to oznacza, że dzisiejsze zaślubiny to bardzo dobry pomysł.
Ustalili, że ceremonię poprowadzi szaman. Leśni Ludzie – usłyszawszy o ślubie – zakrzątnęli się żywo, by o zachodzie słońca wszystko było gotowe. Samiczki otoczywszy Flo, zaprowadziły ją do szałasu, który szybko zbudowano na tą okazję. Dziewczynę zaskoczyła przemiana jakiej uległy kobiety: z surowych, czujnych, milczących wojowniczek w oka mgnieniu zmieniły się w swobodnie paplające i żartujące dzierlatki.
Po wykąpaniu Flo zaczęły ją stroić. W obozie nie było żadnych sukien z wyjątkiem tej, którą nosiła Mamcia. Jasne było, że jej nie pożyczy poza tym czarownica była niższa od Flo co najmniej o głowę. Zresztą wojowniczki uznały, że odpowiednim strojem na taką okazję są spodnie i kaftan spięty pasem – wszystko z porządnej, grubej skóry. Chciały jeszcze obciąć jej włosy i wytatuować głowę, ale Flo podziękowała. Gęste, kręcone, blond sploty kazała rozczesać i zostawić rozpuszczone. Sięgając połowy pleców stanowiły namiastkę welonu.
Zmierzchało, kiedy – w asyście wymalowanych w czerwono-białe pasy wojowniczek – skierowała się ku centrum obozu, gdzie czekał na nią Roger. I jego przebrano w odświętny, skórzany strój podobny do ubrania Flo. Jedynie miecz przepasany do pleców i nóż w wytrawionej pochwie zawieszony u pasa, stanowiły widoczną na pierwszy rzut oka, różnicę. Za plecami Rogera płonęło olbrzymie ognisko do którego stojący najbliżej Leśny dorzucał suszone zioła, uwalniając z nich niezwykły aromat rozchodzący się po obozie. Flo – oczarowana – szła patrząc swego wybranka, który – podświetlony przez ogień – wyglądał jakby z niego przed chwilą wyszedł. Włosy chłopaka wyglądały jak czerwone płomienie.
Obok stał szaman. Wyprostowany, trzymał w ręce drewniany kostur. Dziewczyna szła teraz szpalerem utworzonym przez wymalowanych mężczyzn. Kolorowe pasy zdobiły twarze, szyje, nagie torsy. Każdy dzierżył miecz, którym uderzał w trzymany w drugiej ręce, topór.
Flo była już blisko Rogera, gdy nagle drogę zastąpiła jej Mamcia. Przecisnęła się między wojami z naręczem jaśminu, który teraz wcisnęła dziewczynie.
- Suknia nie jest najważniejsza. Ślicznie wyglądasz – mruknęła, robiąc jej przejście.
Flo zamrugała kilka razy i z wonnym bukietem w ręce powoli podeszła do chłopaka. Objęli się i spojrzeli na szamana, który odchrząknął parę razy i rzekł:
- Więzi nic nie osłabi. Nic nie przerwie. Siła jej… - urwał raptownie, gdyż w ciszy rozległy się alarmujące tam-tamy, do których zaraz dołączył krzyk nadbiegających zwiadowców. Wojownicy błyskawicznie rozbiegli się, zajmując wcześniej umówione pozycje. Paru ludzi zaczęło rozpalać dodatkowe ogniska, samice rzuciły się po broń. Szaman skinął na Mamcię, która – uzbrojona w długi, gruby kij – pojawiła się u jego boku. Roger mocniej ścisnął Flo, która nie potrafiła opanować drżenia.
- Szybko! Kończ starcze! Wypowiedz święty tekst do końca! – Dziewczyna czuła, że traci nad sobą kontrolę. Szaman skinął głowę i w narastającym zamieszaniu kontynuował:
- …Siła jej równa sile życia, bo z niego zrodzona. Siła jej równa sile śmierci, bo ta jej nie pokona. Co Więź połączyła niech człowiek ani żaden z bogów nie waży się rozłączyć… - głos szamana rozmył się wśród nabrzmiewającego brzęczenia: z lasu nadlatywały termity. Przez moment kotłowały się, starając pokonać ochronny pierścień. Wyglądało to, jakby w zwolnionym tempie przenikały przez warstwę gęstego powietrza, które migotało w kontakcie z nacierającymi owadami. Niektóre padły, ale zdecydowana większość właśnie przedostawała się do wnętrza obozu.
- …Tym samym, w obecności świętego ognia, zatwierdzam związek Po Prostu Flo i Rogera – starzec przekrzykiwał nawoływania wojowników, narastający szum, trzask łamanych gałęzi, padających pod naporem żarłocznych termitów. Mamcia cofnęła się, by podpalić oba końce trzymanego kija, które zaczęły mocno dymić. Czarownica – obracając nim z niewiarygodną prędkością – odganiała owady, pojawiające się nad młodą parą.
- Pocałuj ją! – zawołała.
Roger nachylił się nad dziewczyną. Flo przymknęła oczy, czekając na upragnioną chwilę. Poczuła oddech chłopaka na swoich ustach. A zaraz potem mocne uderzenie w tył głowy. Zamroczona, osunęła się na ziemię. Roger starał się ją podtrzymać, ale sam musiał dostać bo upadł na kolana tuż obok. Opierając się na dłoniach, patrzył na trawę. Z ust ciekła mu krew. Z widocznym wysiłkiem uniósł wzrok na Flo. Próbował coś powiedzieć, ale nie zdążył: otoczyła go czarna, rozedrgana chmura. Dziewczyna krzyknęła. Dziko, rozpaczliwie. Jakby w odpowiedzi pojawiła się Mamcia. Termity obsiadały ją całą. Niektóre próbowały zniszczyć kopcący kij, ale – w kontakcie z nim – padały martwe. Czarownica rzuciła się w rój kłębiący się nad chłopakiem. Flo – na wpół przytomna – próbowała rękami odgonić owady. Te jednak zwarły szyk, tworząc nieprzepuszczalny, twardy mur, opierający się uderzeniom nawet Mamcinego kija. Czarownica przeklinając wściekle, przełamała drąg na kolanie i teraz dwie żarzące się głownie wbiła równocześnie w środek roju. W tym samym momencie szaman – podchodząc od tyłu – z rozmachu uderzył ją kosturem w plecy. Mamcia poleciała twarzą na przód. Natychmiast zaczęły pokrywać ją termity. Flo zerwała się i skoczyła na szamana, zbijając go z nóg. Zaczęła go tłuc pięściami po twarzy, gdy ktoś poderwał ją za ramiona i odrzucił na bok. Półnaga postać wymalowana w kolorowe pasy stanęła w rozkroku nad osłaniającym się starcem.
- Zdrajca… - warknął wojownik, chwytając oburącz miecz. Uderzenie było szybkie, ale Flo wydawało się, że ostrze opada na szyję szamana całe wieki. Kiedy odwróciła spojrzenie od dogorywającej postaci, zobaczyła mężczyzn walczących z czarną, brzęczącą powłoką. Udało się im wydostać Mamcię, która – zakrwawiona, w pociętej sukni – zdążyła już wyciągnąć z ogniska płonące polana i teraz wbijała je w połyskliwą masę, zakrywającą Rogera. Flo chwyciła jedno, leżące opodal i z furią zaczęła tłuc owadzi pancerz.
Termity opornie zaczęły się cofać. Atakowane z wielu stron, zbiły się w kulę i przemieściły nad głowę chłopaka. Mamcia razem z jednym z wojowników za nogi wyciągnęła Rogera spod roju. W tej samej chwili Flo wsadziła płonące drewno w środek kuli. Owady rozpierzchły się. Jeszcze chwilę zataczały nieregularne kręgi nad leżącym nieruchomo chłopcem, a potem – jakby na znak – zaczęły opuszczać obóz. Osłabiony ochronny pierścień przepuszczał je opornie i wiele z nich dosięgnął jeszcze ogień wciąż walczących Leśnych. Potem wojownicy mogli już tylko patrzeć, jak przetrzebione stado odlatuje w kierunku przeklętej polany.
Rozdział IX
Książka z obrazkami
Prapradziadek siedział w fotelu jak zwykle wpatrzony w leżącą na parapecie książkę. W zamyśleniu przeżuwał dropsy kiedy nagły podmuch targnął okładką i przerzucił parę stron. Walenty zerwał się – postronny obserwator zdziwiłby się jak szybko – i podszedł do okna. Wolumin otworzył się na stronie bez tekstu – jakby wiedział, że protoplasta nie umie czytać – za to całą kartkę wypełniał rysunek. Prapradziadek przyglądał mu się chwilę, a następnie – z książką pod pachą – pomaszerował do Stołu, przy którym powoli zbierała się Rodzina na wieczorne Wydarzenie Dnia. Izabella zajęła już swoje miejsce i to właśnie do niej zbliżył się założyciel Rodu. Bez słowa pokazał jej ilustrację, która przedstawiała zamarzającą na śniegu dziewczynkę. Z sinych dłoni wysypywały się zapałki, a po chudej buzi spływały łzy. Praprababka chwilę studiowała rycinę. Potem podniosła się i powiodła spojrzeniem po zebranych. Walenty stał u jej boku, a jego wzrok także nie wróżył niczego dobrego.
- Kochani. Książka ponownie przemówiła. Wygląda na to, że tym razem nasza Flo ma kłopoty.
Wśród członków Rodu przeszedł szmer. Troska i zmartwienie pojawiło się na wielu twarzach.
- Poważne te kłopoty? – zapytał kuzyn Antoś, nerwowo mnąc serwetkę.
- Bardzo.
- Ale co się stało? Przecież Po Prostu Flo wracała już do domu... – Babka marszcząc brwi, uniosła się ze swojego krzesła.
- Nie zadawaj idiotycznych pytań. Gdybyśmy wiedzieli co się stało, powiedzielibyśmy wam od razu – Izabella podrapała się po szyi co oznaczało wysoki poziom irytacji.
- To, co wiadomo na pewno, to to, że… Że jest sama…
Tym razem szmer był głośniejszy i towarzyszyło mu parę jęknięć. Ciotka Halina zasłoniła usta dłonią. Rodzice Flo pobledli.
- …Oraz, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo.
Kilkoro mniejszych dzieci rozpłakało się. Nie bardzo wiedziały dlaczego, ale atmosfera zdecydowanie sprzyjała, a okazji do płaczu zwykle brakowało.
- Myślę, że pora na interwencję – głos praprababki twardniał z każdym wypowiadanym zdaniem. - Trzeba wysłać ekspedycję ratunkową. Idziemy ja i Walenty. Ktoś jeszcze chce się przyłączyć?
Zaszurały odsuwane krzesła. Wszyscy członkowie Rodu w milczeniu podnieśli się, zgłaszając swój udział. Dzieciaki poniosły w górę rączki. Nadal nie bardzo wiedziały o co chodzi, ale najwyraźniej szykowała się wycieczka, której nie chciały przegapić. Praprababka pokiwała głową.
- Cieszmy się, widząc jedność Rodziny. Jednak nie możemy zostawić Zakwasu samego. Ktoś musi pilnować domu. Proponujemy, by w wyprawie uczestniczyło dziesięć – piętnaście osób. Reszta niech czeka. Jeśli problemy Flo okażą się groźniejsze, niż sądzimy, poślemy po was.
Nastąpiła dynamiczna dyskusja. Dorośli przerzucali się argumentami mającymi dowieść, kto z nich najlepiej poradzi sobie podczas długiej wędrówki i sytuacji zagrożenia. Dyskusja trwała krótko, bowiem rychło zastąpiło ją obrzucanie się ciastem i walenie pięściami w Stół. Protoplasta obserwował to chwilę, szarpiąc wąsa. Potem chrząknął. Natychmiast zapadła cisza, choć dwa kawałki tortu zdążyły jeszcze przelecieć zataczając idealny łuk, by trafić w czerwoną ze złości twarz ciotki Haliny.
- Zjedzmy kolację jak cywilizowani ludzie – powiedziała Izabella. - Niewiele tego zostało więc uwiniemy się szybko, a potem – jak już posprzątacie po sobie – będziemy losować. Tak będzie sprawiedliwie.
Rodzina jednomyślnie przyjęła propozycję praprababki. W ponurym milczeniu, które jednak szybko zostało zastąpione zwyczajowym pomlaskiwaniem i przeżuwaniem, a potem żartami i szturchaniem się łokciami, zabrali się do szamania. W końcu – świat się nie kończy, prawda? Szkoda marnować bez powodu dobre jedzenie. (Babka zastanawiała się kiedyś głośno, jaki powód jest wystarczający, by je marnować. Stało się to tematem przewodnim kilku posiłków. Choć namiętnie debatowano, nikt nie wymyślił ani jednej przyczyny dla której można by wyrzucić kawał dobrego ciasta).
Po zmroku zebrali się raz jeszcze w wielkiej sali. Praprababka przyniosła losy w starej makutrze. Podchodzono po kolei i ciągnięto złożone na pół karteczki. Czarna kropka w środku oznaczała, że szczęśliwiec dołącza do ekipy ratunkowej. Dzieci w losowaniu nie uwzględniono, co spotkało się z ich żywym sprzeciwem. Prapradziadek musiał nastroszyć brwi i mruknąć groźnie, żeby przyprowadzić je do porządku.
Ostatecznie w wyprawie mieli wziąć udział, oprócz Izabelli i Walentego: stryjenka Zosia, kuzyn Benedykt, brat Tom, wuj Mieczysław, dwie kuzynki oraz rodzice Flo, którzy nie musieli brać udziału w losowaniu.
Nazajutrz rozpoczęto gorączkowe przygotowania do wyjazdu. Wóz strażacki przeszedł błyskawiczny przegląd i załapał się na wymianę oleju i opon.
Dziadzio Bronisław upiekł parę swoich zabójczych placków.
- Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się tajna broń – powiedział wręczając brytfankę Izabelli.
Pozostali członkowie Rodziny także nie próżnowali. Każdy coś upichcił i teraz stali w kolejce, by przekazać pakunek. Wóz strażacki zapełniał się wałówką w ekspresowym tempie.
Prowadzić miał brat Tom na zmianę z wujem Mieczysławem. Obok kierowcy siedział Walenty z książką w ręce i Izabella z miską Zaczynu na kolanach, który jeszcze nocą utworzono z części Zakwasu. Stare powiedzenie: „tam twój dom, gdzie twój tyłek” Rodzina dawno przekształciła w: „tam twój dom, gdzie twój chleb”. Niepodobna było wyruszać w daleką podróż bez Zaczynu, z którego niemal wszędzie można było wypiec świeży bochen. Miskę przykrywała haftowana ściereczka, ale praprababka obiecała unosić jej rąbek, by Zaczyn mógł się rozejrzeć po okolicy. Musiał być bardzo podniecony wyjazdem, bowiem fermentował w zastraszającym tempie.
Reszta ekipy zajęła miejsca na pace (w dziurawym zbiorniku na wodę, swego czasu dorobiono drzwi i miejsca siedzące, mogące – w razie potrzeby – zmieścić całą familię) i jeszcze przed dwunastą ruszyli w drogę.
Kierowali się na południe – w stronę, w którą – ponad dwa tygodnie temu – odeszła Flo. Ponieważ nie istniał żaden wytyczony trakt jechali uważnie podskakując na wybojach, dziurach i kamieniach ukrytych w trawie. Mimo to do wieczora zdołali pokonać odległość, której przejście zajęło dziewczynie trzy dni.
Drugiego dnia drogę zagrodził im potrząsający dzidą człowiek w skórzanym ubraniu. Wuj Mieczysław efektownie zahamował wzbijając tumany kurzu, które opadając pokryły Dzikiego szarym pyłem. Wojownik, który wcześniej zamknął oczy, otworzył je gdy wóz z piskiem i rzężeniem zatrzymał się trzy kroki od niego. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Autochton! – zawołał brat Tom. - Spróbuję zdobyć jego zaufanie – dodał ściszając głos. - Może wie coś o naszej Flo…
Zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować wyskoczył z wozu i zdecydowanym krokiem podszedł do wytatuowanego mężczyzny.
- W czym możemy pomóc, przyjacielu? – zapytał, bez pardonu klepiąc wojownika po placach. Uśmiech Dzikiego stężał. Tom nie dostrzegając tego, przejechał palcem po ostrzu dzidy.
- Niezła broń. Auć! Ostra. A co oznaczają te znaczki? O – te tutaj? – Tom przejechał niżej i zatrzymał się nad runami wyrzeźbionymi w drzewcu.
Wzrok obcego wydawał się być równie ostry, ale Tom zajęty oglądaniem egzotycznej broni, nie spostrzegł i tego.
- Oooo… I jeszcze masz miecz… I sztylet… Woow. Jesteś na wojennej ścieżce czy jak? Podoba mi się twoja fryzura. Szczerze? Sam myślałem nad ogoleniem głowy. W te upały, wydaje się to jedynym rozsądnym rozwiązaniem…
Wojownik przymrużył oczy. Mięśnie drgnęły mu zauważalnie, kiedy Tom zaczął obmacywać kołczan i wyjmować strzały. (Zauważalnie – dla wszystkich, obserwujących zajście z kabiny wozu. Natomiast nie dla Toma, który łaskotał się właśnie po brzuchu pierzastą lotką).
Nie wiadomo czy Dziki – lata ćwiczący się w szlachetnej sztuce zen – nie zrobiłby jakiegoś głupstwa, gdyby do akcji nie wkroczyła Izabella, która kładąc rękę na ramieniu Toma, mocno je ścisnęła. Tom gwałtownie wciągnął powietrze i szybko odłożył strzałę na miejsce.
- Pozdrowienia dla ciebie i twoich ludzi – powiedziała chyląc czoło.
- Niechaj bogowie strzegą waszych ścieżek – odpowiedział wojownik, uderzając się w pierś.
Tom także się skłonił po czym – ponaglany żelaznym uściskiem – wycofał się do samochodu.
- Jakie wieści przynosisz? – zapytała prostując się praprababka.
- Pół dnia drogi stąd, znajdziecie tą, której szukacie. Jeśli pozwolisz pani, będę służyć wam za przewodnika.
- Poczytamy to sobie za zaszczyt wodzu. Dołączysz do nas?
Mężczyzna spojrzał krótko na czerwony, odrapany wóz z którego radośnie machał do niego Tom.
- Nie! …Nieee... – wojownik na chwilę stracił rezon. - Wydaje się, że w blaszanym potworze brakuje już miejsca… Lepiej dla wszystkich będzie, jeśli pójdę przodem.
- Zatem niech tak będzie.
Praprababka siadając obok Walentego odetchnęła z ulgą. Zajrzała do Zakwasu, który czterokrotnie urósł od wyjazdu z domu.
- Trzeba upiec chleb – mruknęła. - Jeszcze dziś.
Początkowo wlekli się niemiłosiernie za idącym z godnością wodzem. Wkrótce jednak udało się Tomowi namówić wielkiego wojownika, żeby usiadł na masce i stamtąd kierował ekipą. Wuj Mieczysław starał się prowadzić możliwie ostrożnie, a zarazem na tyle żwawo na ile pozwalała niecodzienna sytuacja. W końcu – nie chcieli podnosić z ziemi wkurzonego, uzbrojonego po zęby wodza – prawda? Wódz tymczasem zaskoczył ich, co chwilę bijąc ręką o maskę, ponaglając tym samym do szybszej jazdy. Nie widzieli jego twarzy, ale z gardłowych okrzyków można było wnioskować, że podoba mu się odzyskiwanie równowagi, wciąganie się po orurowaniu, doganianie rozpędzonego wozu i wskakiwanie na niego znienacka… Dzięki temu, na miejsce dotarli w ciągu trzydziestu minut.
Wojownik zwinnie zeskoczył z dachu, na którym przejechał ostatnie dwieście jardów, strzepnął liście, które zostały na nim po przeprawie przez krzaki i z dumą wskazał obóz.
- Przygotowaliśmy dla was nocleg. Kiedy odpoczniecie po podróży zapraszam na wieczorny posiłek.
- Dziękujemy szlachetny wodzu – powiedziała Izabella wyłażąc z kabiny - Najpierw jednak wolelibyśmy zobaczyć się z naszą Flo…
Mężczyzna skinął głową.
- Oczywiście. Czarownica zaprowadzi was do Małej – głos wojownika zmienił się w jednej chwili. Można było wyczuć w nim troskę i jakby rezerwę.
Spomiędzy szałasów wyszła młodziutka dziewczyna w potarganej, brudnej i pomiętej sukni. Praprababka uważnie przyglądając się nadchodzącej miała wrażenie, że dziewczyna jest starsza niż na to wygląda. Dużo starsza. „Może to przez zmęczenie” – pomyślała lustrując podkrążone oczy, zapadnięte policzki i nienaturalną bladość cery.
Mamcia stanęła w niewielkiej odległości od gramolących się jeszcze z auta członków ekspedycji. Przelotnie spojrzała na każdego, dłużej zatrzymując wzrok na Walentym i Izabelli, której nagle zrobiło się zimno, choć słońce mocno przygrzewało przez kołyszące się nad nimi gałęzie.
- Flo znajduje się na drugim końcu obozu – powiedziała chrypliwe wiedźma. Dysonans między wyglądem czarownicy, a brzmieniem jej głosu wstrząsnął obecnymi. Tylko protoplasta – jak zwykle – zapanował nad mimiką.
Mamcia odwróciła się i ruszyła na przód, a za nią – zbita w ciasną gromadkę – zaniepokojona Rodzina.
Po Prostu Flo siedziała po turecku na osłoniętym szałasami, pustym placyku. Przygarbiona, kołysała się w monotonnym rytmie. I jej strój pozostawiał wiele do życzenia: przyczerniony, miejscami pocięty, z plamami zaschniętej krwi. Dziewczyna siedziała do nich tyłem i mimo, że idący robili sporo hałasu nie obejrzała się. Izabella gestem wstrzymała resztę, a sama – z Walentym u boku – powoli okrążyła Flo. Dziewczyna patrzyła przed siebie szeroko rozwartymi oczami. Buzia jej – przybrudzona i zmizerniała – nie wyrażała żadnych emocji. Dłonie bezwładnie opierały się o ziemię.
- Trzy dni temu straciła swoją połówkę – Mamcia bezszelestnie stanęła przy siwowłosej kobiecie w czarnej sukni. - Od tamtej pory nie je, nie pije… Nie śpi. – Głos czarownicy stał się niemal miękki. - Zrobiłam wszystko, by podtrzymać ją przy życiu do waszego przybycia. Przywieźliście jej atrybut?
- Atrybut? – Izabella otarła łzy.
Mamcia lekko przekrzywiając głowę przyjrzała się praprababci.
- Nie wiecie, że mała dysponuje mocą? Że jest Inna? – zapytała po chwili.
- Książka… - wyszeptała Izabella. Walenty ujął wolumin w obie ręce i popatrzył na niego jakby widział go po raz pierwszy. Czarownica także spojrzała na książkę.
- To to? – spytała. – Zwykle atrybutem jest królicza łapka, żeliwny kociołek… Miotła… Zdaje się, że Flo jest naprawdę Inna… Nieważne – machnęła ręką. Dajcie jej to. Niech zaczerpnie mocy.
- Myślisz, że to coś zmieni? – praprababka nerwowo skubała koronkowy rękaw - Więzi nie da się przerwać. Nie słyszałam o nikim, kto przeżyłby utratę ukochanego…
- W takim razie mało słyszałaś – rzuciła ostro Mamcia. Zaraz jednak dodała łagodniej:
- Można przeżyć, choć powrót do życia jest bardzo trudny. Trzeba wykazać się twardością charakteru i siłą, którą mało kto dysponuje. Tej dziewczyny – czarownica wskazała brodą na Flo – nic nie złamie. Potrzeba jej tylko źródła, z którego mogłaby zaczerpnąć. Podajcie jej atrybut!
Walenty zbliżył się do Flo. Położył książkę jej na kolanach, następnie ujął drobną dłoń i zacisnął na wytartej ze starości okładce. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu na cud, ale czas mijał a dziewczyna nadal przechylała się w tył i przód z pustym spojrzeniem utkwionym w przestrzeni. Staruszek niezgrabnym ruchem pogłaskał ją po włosach, które poplątane w nieładzie opadały na plecy.
- No… Dziewuszko... – wyszeptał. - Dasz radę… Jesteśmy tu z tobą… Nie jesteś już sama…
Wydawało się, że świat wstrzymał oddech. Napięcie i niedowierzanie malujące się na twarzach członków Rodziny dało Mamci do myślenia – właśnie wydarzyło się coś niezwykłego, choć nie mogła zrozumieć co. Flo powoli opuściła głowę. Jeszcze wolniej – jakby walcząc z wypełniającą ją inercją – uniosła drugą rękę i położyła na książce. Potem zaczęła przesuwać palcami po tłoczonych, złotych literach.
- Trzeba przyznać, że moja bajka ma nietypowe zakończenie – powiedziała cicho, po czym rozpłakała się.
Rozdział X
Prapradziadek
Flo płakała całą noc, a przed świtem Mamcia zaprowadziła ją w miejsce gdzie – na stosie – ułożono ciało Rogera. Otaczała go błękitna mgiełka wokół której krążyły świetliki.
- Wygląda jakby spał – szepnęła Flo podchodząc bliżej. Zanurzyła dłoń w magicznym blasku i dotknęła twarzy ukochanego. Była zimna jak lód. Dopiero teraz Flo zauważyła szron na jego włosach i ustach. Zapatrzona w chłopca nie czuła upływu czasu.
Z zadumy wyrwał ją głos budzących się ptaków. Uniosła głowę i spojrzała ponad korony drzew. Niebo różowiało gasząc ostatnie gwiazdy.
- Już czas – powiedziała jakby do siebie wycofując się między wojowników i członków Rodziny, którzy w komplecie przybyli na łąkę. Mamcia podała jej zapaloną pochodnię. Flo przez chwilę patrzyła w drgający ogień. Rozumiała dlaczego to ona musi podpalić stos, jednak nie mogła ruszyć się z miejsca. Walenty delikatnie ujął ją pod ramię i powoli powiódł ku ułożonym równo gałęziom.
- Nie mogę… Nie dam rady... – wyszeptała Flo, patrząc w ziemię. Walenty ostrożnie ujął ją pod brodę i zaglądnął w oczy.
- Zrobimy to razem, dobrze? – I kiedy ledwie zauważalnie kiwnęła głową, chwycił rękę w której zaciskała łuczywo i pomału skierował ku drewnu. Nasączone smołą, zajęło się szybko. Prapradziadek objął Flo i razem z nią patrzył jak płomienie przeskakują z konara na konar otaczając Rogera ze wszystkich stron. Mamcia zaintonowała żałobną pieśń, którą wkrótce podjęli wojownicy. Ich gardłowe pomruki przeplatały się z wysokimi głosami kobiet i świergotem ptaków. Trzaskały gałęzie, sypiąc w górę iskry.
Flo, w towarzystwie Rodziny wróciła do obozu. Od razu zaprowadzono ją do szałasu i ułożono do snu, a członkowie Rodu czuwali nad nią kolejno. Flo skulona pod miękkimi skórami, wydawała się mniejsza i słabsza niż ją zapamiętali. Obok leżała książka, na której dziewczyna stale trzymała rękę.
Obudził ją zapach, za którym tęskniła przez ostatnie tygodnie. Przez chwilę wydawało się jej nawet, że jest w domu lecz kiedy otworzyła oczy wspomnienia ubiegłych dni wróciły wyciskając kolejne łzy. Mama, która właśnie pełniła „wartę”, pochyliła się nad nią i pogładziła po policzkach.
- Już dobrze kochanie, już dobrze.
Rozszlochana Flo przytuliła się do niej, a kiedy ponownie otworzyła oczy zobaczyła tłoczących się w wejściu wszystkich uczestników ekspedycji. Jedni mieli niepewne miny, inni uśmiechali się pocieszająco. Walenty – z nieruchomą twarzą – skinął głową na powitanie. Izabella – której udało się przecisnąć do środka – podała jej pajdę gorącego jeszcze chleba. Dziewczyna zacisnęła na niej dłoń głęboko wciągając znajomy aromat.
- Jedz, jedz, dziecinko... – powiedziała Izabella. - Nabieraj sił.
Flo poczuła straszliwy głód. Obtarła nos i zabrała się do jedzenia, zastanawiając się, jak można równocześnie doświadczać tak skrajnych uczuć: przejmujący ból po stracie bliskiej osoby i szczęście płynące z rozpływającego się w ustach kawałka chleba.
- Je? – spoza szałasu dał się słyszeć zgrzytliwy głos, któremu odpowiedziało kilka nosowych potwierdzeń.
- Dobrze. – Głos starał się brzmieć szorstko, ale przebijającej przez niego ulgi nie udało się zamaskować. Czarownica mruknęła coś jeszcze i odeszła.
Kiedy Flo przełknęła ostatni kawałek, praprababka podała jej sukienkę, którą przyniosła jedna z kuzynek.
- Wykąp się i przebierz – rzekła łagodnie. - Poczekamy na ciebie w centrum obozu. Wódz uparł się, by wydać powitalną ucztę. Zdaje się, że jest jeszcze pod wpływem szalonej jazdy…
- Przyjechaliście tu wozem?
- Oczywiście. Kiedy książka nas zaalarmowała nie było czasu do stracenia.
Flo chciała o coś zapytać, ale Izabella przerwała jej:
- O wszystkim opowiemy ci podczas biesiady. Teraz zostawimy cię. Doprowadź się do porządku – mówiąc to, machnęła rękami na pozostałych przeganiając ich jak stadko kur. Pożegnali ją ciepłymi uśmiechami, a Tom mrugnął do niej porozumiewawczo. Flo nie miała pojęcia o co mu chodzi, ale nie przejęła się tym: mało kto rozumiał Toma.
Kiedy dołączyła do wojowników i Rodziny wyglądała znacznie lepiej. Nadal bledziutka, w zwiewnej, jedwabnej sukience, z rozczesanymi włosami kręcącymi się wokół buzi, przywodziła na myśl dobrą wróżkę z jednej z opowiastek dla dzieci mimo że w oczach jej można było wyczytać smutek.
Gdy zajęła miejsce między Izabellą a Walentym, wstał wódz. W oszczędnych słowach powitał gości i „blaszanego potwora”, którego zaparkowano – na osobistą prośbę wojownika – niemal na środku koczowiska. Potem zaprosił wszystkich do jedzenia i usiadł sięgając do misy z wędzonymi tarantulami.
Na ucztę składały się nie tylko specjały przyrządzone przez Leśnych. Rodzina (przewidująco) przyniosła z bagażnika tort, ciastka i placki z owocami, których sporo jeszcze zostało z podróży. Największym zainteresowaniem Dzikich, którzy nie znali sztuki wypiekania cieszył się jednak chleb, który obrywając po fragmencie podawano sobie z rąk do rąk.
Powoli przełamywano pierwsze lody: głównie dzięki Tomowi, który swoją rozbrajającą bezpośredniością i upierdliwymi pytaniami wzbudzał ogólną wesołość.
Ze wznoszonych coraz chętniej toastów Flo dowiedziała się, że po odwrocie termitów wzmocniono ochronny pierścień, a zwiadowcy dzień i noc obserwowali przeklętą polanę („niech no się tylko pokażą paskudne robale, a zrobimy z nich polewkę do sznycli!”). Nie licząc szamana („niechaj nigdy nie zazna spokoju, przeklęty zaprzaniec!”), wojownicy nie ponieśli większych strat. Zniszczone szałasy bez trudu odbudowano, błyskawicznie naprawiono nadżartą broń. Czarownica („zdrowie wiedźmy!”) ofiarowała wodzowi wiadro specyfiku, które naniesione na drewniane części oręża, stawały się śmiertelną trucizną dla kąsających owadów („ha ha ha!”).
Równolegle – w przerwach między kolejnymi przemówieniami – praprababka półgłosem zdawała Flo relację z ostatnich wydarzeń. Dziewczyna obracając w palcach książkę rozważała nad czymś intensywnie. Z rozmyślań wyrwała ją Mamcia, która grzebiąc swoim zwyczajem patykiem w ognisku zapytała:
- A właściwie czemu mieszkacie w piernikowym domku?
- Chlebowym. Z piernika są tylko schody.
- No właśnie… To dość osobliwe…
- Kwestia przyzwyczajenia – odpowiedziała spokojnie Izabella. - Jeśli nie znasz nic innego, to co cię otacza uważasz za normalne. Zapewniam cię, że każde z naszych dzieci niezmiernie dziwi się, kiedy pierwszy raz słyszy opowieść o ludziach mieszkających w gnieździe.
- Mimo wszystko… Dzieci mogą się dziwić, ale wy przecież wiecie, że to właśnie wasz sposób życia odbiega od normy… Daleko. Chciałoby się rzec: poza horyzont.
- Bardziej niż twój? Zaklęcia, magia, roje wściekłych insektów, toksyczne mikstury… Dziury w ziemi łączące różne światy… Przy tym wszystkim dom z chleba wydaje się być niewinnym żartem. I – prawdę powiedziawszy – chyba właśnie tym jest: odpowiedzią na banał i codzienność, zabijające w człowieku umiejętność sięgania po marzenia.
Mamcia chwilę przeżuwała odpowiedź Izabelli.
- Czyje marzenia?
- W tym konkretnym przypadku Walentego: zaraz po tym jak opuścił Dom Dziecka, w którym spędził dzieciństwo postanowił, że będzie żyć tak by – patrząc wstecz – niczego nie żałować: realizować pragnienia, które w nim przez lata dojrzewały. Pierwszym było posiadanie licznej rodziny. Drugim: domu, który zapewniłby wszystkim wystarczającą ilość miejsca. Szybko okazało się, że gniazdo, najbardziej rozległe, nie jest w stanie pomieścić stale powiększającego się Rodu. Nory… Długi czas żyliśmy pod ziemią kopiąc kolejne pomieszczenia i łącząc je systemem korytarzy. Problemem okazało się postawienie pieca i wentylacja. Wiecznie mieliśmy trudności z kuchnią – największym pomieszczeniem – której strop wymagał podpierania stemplami. I tak zrodził się Plan: zbudować dom inny niż wszystkie, który spełni nasze oczekiwania. Razem z Walentym przez lata próbowaliśmy stworzyć recepturę, która pozwoli na wypiekanie materiału odpornego na mróz, wodę… Wiedzieliśmy, że podstawą jest odpowiedni Zakwas… I kiedy wreszcie go mieliśmy reszta była już tylko kwestią paru prób i błędów. Pierwszą cegłę upiekły nasze dzieci, które po nas odziedziczyły pasję…
Izabella ściszyła głos, pozwalając przebrzmieć słowom. Wojownicy z niedowierzaniem kręcili głowami. Czarownica chyba też była pod wrażeniem, bo przestała gmerać w żarze. Członkowie ekspedycji wcześniej przytakujący Izabelli, teraz z rozrzewnieniem popadali w zadumę. Flo, która znała tę historię miała wrażenie, że słyszy ją po raz pierwszy. Przed oczami pojawiały się jej wizje małego Walentego wykluwającego się z porzuconego jaja; ukrywającego się między krzewami przed przebiegającymi obok rozkrzyczanymi dzieciakami; siedzącego na za dużym taborecie w wielkiej kuchni… Dopiero teraz tak naprawdę zrozumiała o czym jest ta opowieść. Zrozumiała też, czemu praprababka zdecydowała się ją opowiedzieć tego wieczora…
Flo, opierając dłonie o książkę, podjęła decyzję.