Menu
logo Szkoła dla psów na Wichrowym Skalisku

Szkoła dla psów na Wichrowym Skalisku

 

Album Rodzinny 4

Rozdział XVI

 

Zaślubiny

 

         

          Tom siedział w mroku, wpierając plecy w twarde kamienie. Był sam. Starał się o tym nie myśleć, koncentrując się na Flo. Martwił się o nią. Niechętnie przyznawał przed sobą, że martwi się bardziej niż by sobie tego życzył. Niejasno zdawał sobie sprawę, że znajduje się pod urokiem „małej czarownicy” – jak ją nazywał w myślach. Zrzucał to na krab jej odwagi, charakteru, mocy: była dziarska i silna. To zrobiłoby wrażenie na każdym… No nie?

Uwielbiał ją rozśmieszać – przekrzywiała wówczas głowę w charakterystyczny sposób równocześnie mrużąc lewe oko. Wyglądało to przekomicznie i Tom lubił odtwarzać sobie ten obrazek w głowie. Naraz poderwał się: nagła świadomość, że upłynęło już wiele czasu, a dziewczyna wciąż nie nadchodzi wyrwała go z zadumy i zalała lękiem. Bez zastanowienia zaczął zbiegać ze schodów. Mamcia co prawda ostrzegała go przed łamaniem zasad, ale co ona tam wie? Flo może i jest dzielna, ale to nie wystarczy. Co ona może, szczególnie teraz kiedy pozbawiono ją Źródła? Wyleczyć potwora na śmierć? Paniczny strach o dziewczynę poganiał go, ale mimo że asekurował się dotykając zimnych ścian, parę razy ześlizgnął się potykając w ciemności. Zwolnił więc, przeklinając w duchu Mamcię i jej pomysły. Po co było gasić pochodnie? Wredne skąpiradło.

 

Tom oddychał z coraz większym trudem. Mrok oblepiał go, wciskał się pod koszulę, we włosy, przyklejał do twarzy… Nagle mężczyzna przystanął zdezorientowany: był przekonany, że biegnie w dół, ale musiał jakoś w ciemności pomylić kierunki, bowiem znowu wspinał się pod górę. W popłochu zawrócił, ale zatrzymał się po kilku krokach. Złapał się za pierś, w której czuł wzbierający ból. Resztkami świadomości próbował się uspokoić i wziąć w garść – bowiem, gdzie by się nie skierował, droga za każdym razem prowadziła w górę. Myśl, że został tu uwięziony, że nie może pomóc Flo… Że ją straci… Że już na zawsze zostanie sam… Zaczął się dusić. Łapiąc potężnymi haustami metalicznie smakujące powietrze, osunął się na ziemię. Czarna pustka była wokół niego, okrążała go i przyciskała pozbawiając tchu. Walczył z nią o każdy oddech, ale ona przenikała przez niego, zagarniając coraz większą przestrzeń. I kiedy myślał, że to już koniec, kiedy poddał się, pozwalając by nicość rozgościła się wewnątrz niego, właśnie wtedy zobaczył blade światło, szybko zbliżające się w jego stronę. Mrok rozstąpił się, niechętnie robiąc miejsce złotawej poświacie. Tom przetarł oczy wierzchem dłoni, ale światło nie znikało: zawisło kilka metrów przed nim, jakby obserwując go uważnie. Tom próbował wstać, ale zamarł w pół ruchu – poza żółtawym blaskiem coś było – coś się czaiło, coś czarniejszego niż ciemność wokół. Mężczyzna – sparaliżowany odkryciem – oblizał spierzchnięte wargi. Jeśli to ma być jego walka… To trzeba ją rozegrać natychmiast, zanim przeciwnik zorientuje się, że Tom wie o jego obecności. Starając się nadać swoim gestom pozorną swobodę, podniósł się pilnując, by za plecami mieć cały czas oparcie. Czyhający poza jasnością stwór poruszył się także, przybierając bardziej strategiczną pozycję. Tom nie widział go wyraźnie, oślepiony migającym płomykiem, ale wydawało mu się, że widzi zarys olbrzymiego, kosmatego pająka. Mężczyzna wzdrygnął się równocześnie macając ścianę w poszukiwaniu wygaszonego łuczywa, które powinno wisieć niedaleko: torba z nożem została w komnacie i Tom nie miał przy sobie żadnej broni. Pająk tym czasem przestąpił z nogi na nogę, pocierając przy tym bezgłośnie szczękoczułkami. Tom poczuł nieprzyjemne mrowienie na karku – niczego nie znalazł i zrozumiał, że będzie musiał rzucić się na przeciwnika z gołymi rękami. Wiedział, że w tej walce nie ma najmniejszych szans i wolał zakończyć wszystko sam niż czekać, aż potwór go zaatakuje znienacka.

Zerwał się więc i skoczył przed siebie, gotów stoczyć swój ostatni bój. Bestia także ruszyła mu naprzeciw. A potem wszystko potoczyło się tak szybko, że Tom zdążył tylko zarejestrować wyciągające się ku niemu odnóża, postać monstrum, która zmniejszyła się raptownie i nieoczekiwane uderzenie, które niemal pozbawiło go przytomności, odrzucając w tył. Leżał chwilę badając swoje obrażenia, ale oprócz tępego ćmienia w czole i rosnącego na nim sporego guza, nie znalazł żadnych ran. Podniósł się, potrząsając głową. Światełko nadal wisiało ponad nim, ukrywając czarną postać, poruszającą się poza jego obrębem, która przybrała teraz ludzki kształt. Tom stał nieruchomo, analizując sytuację. Nie mógł zrozumieć czemu przeciwnik go nie zabił, ale jeszcze bardziej dręczyła Toma niepewność kim jest jego największy wróg. Ostrożnie uczynił dwa kroki, zdając sobie sprawę, że przewrócił się na skutek zderzenia, a nie ataku. Ciemna istota, zwlekając, także weszła w krąg jasności, podobnie jak Tom, wyciągając przed siebie obie dłonie w geście pojednania. Nagle mężczyzna przystanął, natrafiając na nieoczekiwaną przeszkodę: między nimi stała szklana tafla, uniemożliwiająca kontakt. Tom spojrzał na swojego wroga i zaczął się głośno śmiać. Postać odpowiedziała tym samym, a kiedy Tom – obcierając łzy – spojrzał raz jeszcze na brudnego, spoconego faceta, o pobladłej twarzy, z wielkim siniakiem prześwitującym między zmierzwionymi włosami, ten leniwie uniósł pięść i stłukł lustro. Mężczyzna został znowu sam, ale nie przeszkadzało mu to już i wiedział, że nigdy nie będzie. W końcu – zawsze ma się siebie, no nie?

 

Kiedy Flo przyłożyła dłonie do rany na biodrze prapradziadka, ta zagoiła się błyskawicznie. Teraz szli obok siebie, a dziewczyna zdawała Walentemu relację z ostatnich wydarzeń. Słuchał jej uważnie, wydając różne fuknięcia i pomruki, które dla obojga miały teraz inne znaczenie. W pewnym momencie protoplasta potknął się i Flo – pod pretekstem udzielenia pomocy – objęła staruszka, a ten – pod pretekstem przyjęcia owej pomocy – otoczył ją ramieniem. I wędrowali tak, dopóki nie natknęli się na Toma. Siedział skulony, z twarzą ukrytą w dłoniach, którą uniósł dopiero, gdy Flo trąciła go lekko.

-  Miałem nadzieję, że to ty – powiedział, patrząc na nią z czułością. Potem przeniósł wzrok na czekającego poniżej Walentego.

-  Jestem pewny, że czegoś takiego jeszcze nie było: inwazji Rodu na podziemne światy. To jest myśl, nie? Zasiedlić to miejsce. Nie trzeba by z niego uciekać. Samo by nas wypluło po jakimś czasie…

-  Tom?

-  Tak Flo?

-  Czemu tu zostałeś? Gdzie Mamcia?

-  Cóż. Klanowa czarownica uznała, że skoro sprawy tak się mają, jak to wyłożyłaś, to ta wieża to moja projekcja i mój problem. Ona sama – stwierdziła – nie wykombinowałaby tysiąca stopni i schodów bez końca wijących się w górę. Nie w jej wieku, w każdym bądź razie. I zostawiła mnie tu, żebym coś z tym zrobił. „Coś zmienił” – jak dodała złośliwie. I poszła, gasząc za sobą pochodnie.

Dziewczyna obserwowała mężczyznę w skupieniu. Ten odwzajemnił jej spojrzenie lekko się przy tym uśmiechając.

-  Czyli wyjście już blisko?

-  Tak sądzę… Idziemy?

 

          Izabella, wykończona, usiadła przy ognisku nad którym smakowicie skwierczała połać mięsa. Wojownicy upolowali rano młodego zaskrońca, który obracany wprawnie na ruszcie – dopiekał się równo ze wszystkich stron.

Już siódmy dzień odrzucali głazy i praprababka zastanawiała się kto wymyślił powiedzenie: „nie czuć pleców ze zmęczenia”. Na pewno nie ktoś, kto harował w pocie czoła, schylony do ziemi, targając od bladego świtu kamol za kamolem. Izabella czuła każdy centymetr kwadratowy swojego ciała. Pomijając nadwyrężony krzyż i barki, bolało ją niemal wszystko. Rozcierając poranione, pełne odcisków dłonie, patrzyła na zgodnie pracującą Rodzinę: kilka dni temu przyjechali gromadą, przywożąc ze sobą porządne zapasy słodkości, gwar, śmiech i dodatkowe ręce do pracy. Łąka zmieniła się nie do poznania: członkowie Rodu wykpili wodza i jego przesądy odnośnie przeklętej polany i najspokojniej w świecie rozbili na niej obóz. W ciągu jednego dnia postawiono polowy piec, w którym codziennie wypiekano świeży chleb i ciastka. Zapach rozchodzący się rankiem po okolicy, ściągał wygłodniałych zwiadowców, wodza i dzieci. Bo dzieci także przyjechały, wcześniej urządzając strajk i manifestację przed strażackim wodzem. Wuj Mieczysław uznał, że łatwiej będzie załadować hałaśliwą hałastrę na pakę, niż się z nią użerać. Ostatecznie więc, w hacjendzie został Wacław –  brat stryjeczny Izabelli – któremu przykazano pilnować obejścia, czym starszy pan najwyraźniej mocno się przejął, bowiem od razu rozsiadł się w zielonym fotelu Walentego, wydając przy tym długie i pełne błogości westchnienie.

Wiara, że przejście można odsłonić i ruszyć na ratunek uwięzionej czwórce, napędzała Izabellę energią, która budziła podziw i szacunek Leśnych Ludzi. Powoli jednak traciła owe przekonanie – stosy kamieni rosły jak grzyby po deszczu, a dna wciąż nie było widać.  Przed popadnięciem w rozpacz powstrzymywało staruszkę jedynie głębokie przeświadczenie, że Walenty żyje. Gdyby było inaczej, wiedziałaby.

 

Obserwując tłuszcz kapiący z pieczeni, równocześnie próbowała sobie wyobrazić kolejne miesiące, lata bez swojej połówki – rozdzieleni nie przerwaną Więzią, ale czasem i przestrzenią, trwający w wiecznej tęsknocie… Pokryła ją gęsia skórka choć słońce przygrzewało mocno, a od paleniska biło gorąco. Z trudem podniosła się i skierowała ku wykopaliskom.

 

          Zapadał zmierzch, świerszcze wypełniły polanę cykaniem, księżyc wyłonił się zza koron drzew gdy strudzeni członkowie Rodu kolejno wychodzili z rozgrzebanej dziury. Tego dnia wyniesiono ostatnie kamienie i ku zgrozie wszystkich, okazało się, że pod spodem znajduje się lita ziemia. Praprababka była pierwszą, która zeszła na dół z prowizoryczną łopatą, zrobioną ze kawałka skrzydła Goliathusa. Zaraz pojawili się mężczyźni, którzy łagodnie ale i stanowczo, odsunęli ją na bok sami biorąc się za kopanie. Choć nie padł ani jeden komentarz Izabella czuła, że robią to tylko ze względu na nią. Nikt nie wierzył już w ocalenie zaginionych.

 

Rodzina z wolna rozchodziła się do swoich tymczasowych legowisk. Nawet dzieci – aktywnie biorące udział w pracach – były markotne i małomówne. Izabella zdawała sobie sprawę, że niebawem trzeba będzie zakończyć poszukiwania i wrócić do domu. Dotychczas przeganiała tę myśl jak natrętną muchę, ale tym razem stawiła jej czoła. Połykając łzy przemknęła się między śpiącymi w stronę zasypanej studni. Usiadła na jej krawędzi i spuściwszy w dół nogi, jak to ongiś zrobiła Flo, fantazjowała jak w mokrej, gliniastej glebie tworzy się otwór, z którego wyłania się wykrzywiona twarz Mamci, poważna buzia Flo i głupkowato uśmiechnięty Tom. Potem wyciągają ręce i wspólnymi siłami pomagają wygramolić się Walentemu, który furka i sapie – tak dla porządku. Zawsze powtarzał jej, że podstawa to groźny image i aura mitu, któremu trzeba pozwolić rozrastać się i nabierać barw.

Izabella pociągnęła nosem i zsunęła się na samo dno. Położyła się, przyciskając policzek do ciepłej jeszcze ziemi. Nagle poderwała głowę, przykładając rękę do rozgrzanej twarzy. Drugą dotknęła gruntu, ale zaraz ją cofnęła: ziemia parzyła. Praprababka wstała i odstąpiła od środka wykopalisk widząc, że gleba zaczyna się żarzyć. Zanim wydała z siebie zduszony okrzyk, ta zapłonęła żywym ogniem, zmieniając się w lawę, która rozlewając się na boki, utworzyła szczelinę.

 

-  No! To powinno wystarczyć – dobiegł Izabellę przytłumiony głos. Nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek ucieszy się na jego dźwięk.

-  Tak się to robi, jeśli chcecie wiedzieć. Nie jałowe filozofowanie, ale konkretna magia: oto, co się w życiu sprawdza.

-  No wspaniale. Naprawdę. Tylko… Co dalej? Nawet jak cię podsadzę nie dosięgniesz krawędzi. A miotły jakoś nie widzę.

Zapadła napięta cisza, przerywana nosowym pomrukiwaniem i paroma prychnięciami.

 

Praprababka słuchała tych odgłosów nie mogąc ruszyć się z miejsca. Nieoczekiwanie obok niej pojawił się wódz ze zwojem liny i paroma zwiadowcami. Podeszli do wyrwy wokół której tężała magma i ostrożnie zajrzeli do wnętrza. Izabella nigdy nie dowiedziała się, co takiego zobaczyli, że wódz – łamiąc zasady szlachetnej sztuki zen – wybuchł niepohamowanym śmiechem. Tracąc równowagę zarykiwał się, aż jeden z wojowników odciągnął go na bok, żeby nie przeszkadzał w windowaniu nieszczęśników. Jako pierwszych wyciągnięto Mamcię i Walentego. Brudni i wychudzeni, ale cali i zdrowi nawzajem ignorowali swoją obecność: czarownica zadarła nos i odmaszerowała z godnością w stronę ogniska, a Walenty podszedł powoli do Izabelli. Na twarzy igrał mu uśmiech przeznaczony tylko dla niej, a w oczach kryła się skrucha.

-  Przepraszam – wyszeptał, tuląc ją do siebie. Izabella stała z opuszczonymi rękami, nie mogąc zdobyć się na żaden gest.

-  Stary głupiec – wydusiła w końcu. Zaakompaniował jej wódz, który ze śmiechu dostał czkawki.

 

Poruszenie w obozie obudziło Rodzinę, która wylewnie witała protoplastę. Z okrzyków dochodzących z obozowiska, można było wnioskować, że Dzicy ucieszyli się z powrotu swojej wiedźmy. W ogólnym zamieszaniu, Izabella zorientowała się, że jeszcze nie wydobyto Flo i Toma. Przepychając się między rozentuzjazmowanym tłumem, dobrnęła do otworu, przy którym z zakłopotanymi minami stali zwiadowcy. Jeden wciąż trzymał linę, której drugi koniec ginął w głębi ziemi.

-  Co się dzieje? Czemu jeszcze ich nie wydostaliście?

Leśni grzecznie udali, że nie słyszą pytania więc praprababka pochyliła się i zajrzała do środka. Nie dostrzegła jednak nic, poza niewyraźnymi cieniami, które umykały przed padającym z góry oświetleniem.

-  Flo? Po Prostu Flo? Tom?

-  Tak, tak. Jesteśmy gotowi… No dalej, możecie ciągnąć sznur!

Kiedy na powierzchnię wyjechała Flo, Rodzina rzuciła się na nią z całusami i uściskami. Izabella przyjrzała się jej dyskretnie: dziewczyna wyglądała… Kwitnąco. Zaróżowiona, z błyszczącymi oczami, żartowała i przekomarzała się z najbliższymi. Co chwilę jednak zerkała w kierunku dziury, z której właśnie wyłaził Tom, co nie umknęło uwadze praprababki.  

 

Wódz, opanowawszy się, zaprosił wszystkich na ucztę, która miała odbyć się niezwłocznie. Rozbudzeni, podnieceni nieoczekiwanymi wydarzeniami członkowie Rodu przyjęli to gremialnym „hurra” i rozeszli się rozpalać dodatkowe ogniska oraz wyciągać z wozu smakowite zapasy. W końcu – każdy pretekst jest dobry, żeby się porządnie najeść, prawda?

Przestrzeń wokół zniszczonego portalu powoli przerzedzała się. Wkrótce Walenty i Izabella zostali sami. Protoplasta, ponownie obejmując żonę patrzył z nieodgadnionym wyrazem twarzy na odchodzących. Praprababka wciąż czujnie śledziła Flo i Toma, którzy ewidentnie dryfowali ku sobie poprzez morze ciał.

-  I co z tym dalej będzie? – mruknęła po części do siebie, a po części do Walentego.

-  Pewnie jajko – odpowiedział jej z ciemności zgrzytliwy głos, na którego dźwięk obojgu zjeżyły się włosy na karku.

 

 

 

KONIEC

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

EPILOG

 

 

          Wacław nerwowo przechadzał się po wielkiej sali. Do wieczora pozostało jeszcze parę godzin, a on ogarnął już wszystko: nakarmił Zakwas, umył kuchnię i ponaginał nowe gałązki Stołu, odkrywając przy tym zalążki żołędzi, które Stół wstydliwie chował między liśćmi.

Potem, z nudów wziął się za wyplatanie krzeseł, ale ponieważ szło mu niesporo, porzucił to zajęcie i teraz krążył między oknem a drzwiami, wypatrując chmury pyłu, którą niewątpliwie wzbiłby pędzący po drodze strażacki wóz. Już drugiego dnia po wyjeździe Rodziny, żałował swojej decyzji: nacieszył się zielonym fotelem ze zdziwieniem odkrywając, że wcale nie jest tak wygodny jak sądził. Mało tego: wytarty plusz był nieprzyjemny w dotyku, a zielony kolor powoli zaczynał go drażnić.

Pewny rychłego powrotu członków Rodu od kilku dni pracował w pocie czoła wypiekając placki, torty i chleb. Przeglądał przy tym księgę kucharską, która rozrastała się wraz z kolejnymi pokoleniami Rodziny. Poplamione stronice, naznaczone śladami tłustych palców i resztami orzechowej polewy, opowiadały własne historie… Jak na przykład tą o kuzynie Antosiu i jego gigantycznym mazurku, którym chciał pobić rekord Guinness’a. Skończyło się na wielkim obżarstwie, ale Antoś i tak był przeszczęśliwy: mówiono o nim jeszcze długo, a jego placek uwieczniono na zdjęciu…

Wacław przystanął przy oknie, popadając w nostalgiczną zadumę. Zapatrzony w horyzont podrapał się po brodzie. Nagle podskoczył i w paru susach znalazł się pod drzwiami, przez które wybiegł przed dom. Za moment rozległo się jego pospieszne człapanie i Wacław wpadł z powrotem. Nerwowo wygładził koszulę, rzucając przy tym okiem na Stół, który uginał się od pyszności. Podszedł do swojego miejsca i usiadł, przyjmując niedbałą pozycję. Zdążył jeszcze przećwiczyć „Oooo… Już jesteście?” – wymawiając je na różne sposoby i różnym tonem, gdy zza otwartych drzwi doleciał go warkot zbliżającego się, strażackiego wozu. 

 

          Kiedy już wszyscy zebrali się przy Stole na wieczorne Wydarzenie Dnia, Walenty skinął głową Flo, która powoli wstała poprawiając włosy. Wyciągnęła zza paska sukienki potarganą kartkę, którą delikatnie rozłożyła. Patrzyła chwilę na jej postrzępione brzegi, a potem opowiedziała baśń, której słuchano z szeroko otwartymi oczami (i ustami w wypadku dzieci i ciotki Haliny). Kiedy Po Prostu Flo skończyła usiadła pozwalając przebrzmieć słowom. Po chwili Rodzina – mrugając, jakby budziła się ze snu – sięgnęła do półmisków na których stygły ciasta i sos z larw komarów – napełniając wielką salę zwykłym pobrzękiwaniem sztućców, mlaskaniem i coraz głośniejszą dyskusją.

Kamera robi płynne zbliżenie na twarze poszczególnych członków Rodu, zajadających z apetytem świeży chleb – po czym wycofuje się przez uchylone okno, ganek, sad i zatrzymuje, obejmując rozświetlony dom i kołyszące się nad nim trawy. A także ciemną,  kobiecą postać, chyłkiem wycofującą się między krzewy jaśminu.

 

 

 wstecz

Copyright © 2023-2025 Wichrowe Skalisko. All rights reserved. | Projekt i wykonanie: Zula Design

Strona używa cookies (ciasteczek). Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.

Zamknij