Menu
logo Szkoła dla psów na Wichrowym Skalisku

Szkoła dla psów na Wichrowym Skalisku

 

Doświadczenie bezpośrednie

*****

No to słuchaj – przygodę miałam.

Wczoraj zepsuł się mój samochód (odholowany do mechanika). Mój samochód to moje cudo – habanerowa wypasiona Tygrysica od Volswagena. SUV. All space – białe fotele, przestronne wnętrze. Zawsze wymuskana. Czyściutki kokpit, ekran, dywaniki. Regularnie odkurzana, myta, dopieszczona. I zapach – korzenny. A czasem ziołowy. Naturalny. I najważniejsze: automat. Całe życie jeździłam na manualu, ale kiedy pierwszy raz wsiadłam do Tygrysicy zrozumiałam, że automat stworzono dla mnie. Ktoś kiedyś pomyślał: co mogę zrobić, żeby uszczęśliwić Paulinę i otaczających ją kierowców? I tak powstała automatyczna skrzynia biegów.

I zepsuła się Kocica. A dzisiaj wyjeżdżam do Tarnowa. Bo jutro sędziuję zawody. I mam pełno pudeł które muszę ze sobą zabrać.

Miałam pożyczyć auto od Darka, ale rano przyszła Emilka i zaproponowała swoje… To poruszyło mnie mocno. Bo: Emilka nie pożycza swojego auta nikomu i nigdy. Boi się, że ktoś coś uszkodzi. Więc… No wiesz. Drgnęło. Wzruszyłam się, choć łezka popłynęła tylko w środku.

Siedzę tu, gadam z Wami, wpada Emilka: czy Ty w ogóle wiesz gdzie jest hamulec?

Yyyy…. Na lewo? Emilka (lat 20): no nie wytrzymam. Ty nie masz pojęcia o jeździe. Idziemy się przejechać.

Więc wstałam, zostawiłam Was tutaj i podreptałam grzecznie za córuś do jej świętego auta. Sedan. Jak wsiadasz, masz wrażenie że dupą szorujesz po asfalcie. Zanim wsiadłam: instrukcja obsługi: ‘tutaj masz kluczyki. Kluczyki nie działają, trzeba otwierać bezpośrednio. Pokaż. Umiesz?.”

Wsadziłam kluczyk do dziurki… Zachowałam skupione milczenie.

„Tutaj jest klamka. Klamka się zacina. Trzeba ją wcisnąć żeby działała. Jak wsiądziesz do auta i nie będziesz mogła wysiąść, otwórz okno, wciśnij klamkę, rozumiesz?”.

Kiwam głową. A w głowie – coraz szerszy uśmiech. To będzie, kurwa, podróż życia.

Wsiadamy. Wciskam sprzęgło, hamulec, ręka na lewarku. Córuś: „To które to hamulec?”. Ja: „Środkowy”. Córuś: „Dobrze. Teraz przekręć kluczyk (!??!?!), wciśnij oba pedały… A czekaj. Tutaj masz skrzynię biegów. Które to wsteczny?”.

Ja (wewnętrzny rechot narasta) patrzę na lewarek. No jest tam dość jasno to opisane. Więc mówię: „do przodu”. Córuś: „Bardzo dobrze (!!... już czuję się jakbym zdała egzamin na wyższą uczelnię), tylko jest taki myk: lewarek się zacina. Jak wrzucisz wsteczny, to potem trzeba tutaj pociągnąć, żeby opadł bo nie wrzucić jedynki…”.  A ja już się skręcam ze śmiechu. Na twarzy: pełna powaga. Okiem nie mrugnę.

I pojechałyśmy. W sumie – czułam się jakbym wróciła do domu. 20 lat prowadziłam normalne auta. Myślałam, że zapomniałam ale ciało pamięta. Naturalne odruchy.

I wróciłyśmy pod dom. Emilka coś tam brąchnęła, że jest ok. Ja patrzę na kurz na pulpicie, błoto, paprochy na podłodze, poplamione siedzenia… I uśmiecham się szeroko. Mam jeszcze pamiętać, żeby tankując nie wcisnąć baku do środka… Bo wpada. I że zapasowe koło mam w bagażniku, obok apteczki. I że w razie kasacji mam dzwonić i ratować jej zestaw głośników.

Córuś: w razie kasacji nikt nie zadzwoni. Zostanę z tym autem na zawsze…. Hahahahahaha.

 

*****

Jestem by opowiedzieć Ci o drodze do stajni. W jednej ręce wiadro, w drugiej ręce wiadro. Różnią się między sobą. Metalowe jest na mleko. W plastikowym niosę ucztę dla kur: ryż z obiadu, resztki sałaty, pomidorów.

Przed domem czeka na mnie Fiona. Czarno-biała suka, która wybrała mnie, zanim ja wybrałam ją. Podskakuje na mój widok i cicho popiskuje. Choć bardziej to mruczenie – mruczenie psa, który cieszy się na robotę. Na spełnienie. Na ruch. Tylne łapy nie odrywają się od ziemi. Przednimi uderza rytmicznie o szarą kostkę brukową. Udaję, że jej nie widzę. Nie chcę naruszyć tej delikatnej, chwiejnej równowagi, którą sama próbuje zachować. Balansuje między ekscytacją a kontrolą emocji. To jej droga. Jej wysiłek.

Pozwalam by dołączyła do mnie. Idzie u lewej nogi wykręcając głowę -  patrzy na mnie jakbym była początkiem i końcem. Obietnicą i spełnieniem.

Otwieram drzwi do paszarni. To pierwszy przystanek w drodze na farmę. To tutaj zanurzam granatową miarkę w worku z paszą dla kur. Miarka zanurza się w okrągłe granulki – zagarnia je z szurnięciem. Papierowy worek szeleści. Przesypuję karmę do kolejnego wiaderka. To samo z paszą dla kóz. Fiony już dawno nie ma – nauczyła się otwierać nosem drzwi – czeka na mnie pod stajnią, w pełnym słońcu. Dzisiaj nie ma kurek-uciekinierek. Całe stadko przestępuje z nogi na nogę – pod drewnianą bramką. Za nimi zielone pastwisko, którego nie ogarniają. Jakby nie miały śmiałości oddalić się zbytnio od kurnika i strefy bezpieczeństwa: od siatki chroniącej  od myszołowów. Od drucików z prądem chroniących przed lisem.

Więc: stoją, wyciągając główki. Pan Kogut wśród nich. Piękne zwierzę. Piękny ptak. Wypina pierś – myśli że rządzi. Kury pozwalają mu tak myśleć. To układ doskonały. Rzucam garść paszy, a ona rozsypuje się wśród traw. Kogut – nagle pozbawiony godności – biegnie na wyścigi, tylko po to by stanąć nad znaleziskiem, napuszyć się i gardłowo zwołać dziewuchy: „kukuko… mam ziarnoooo”. Rozgrzebuje, niby dziobie: pokazuje – mam coś dla was. Kury cisną się jedna przez drugą. A on stoi wyprostowany i spogląda wokół: patrzy na mnie, ale szybko odwraca wzrok. On wie, że ja wiem.

Bo był czas gdy kogut próbował sił ze mną. Przeprowadził szturm na moje nogi. Odpowiedziałam tym samym. Skończyło się na pogniecionej dumie i kopniaku w zadek. Od tamtej pory ustępuje mi pola, udając że mnie po prostu nie ma. Kiedy wchodzę z łopatą by posprzątać obornik – majestatycznie choć szybciej niż zwykle opuszcza lokum. Wraca gdy jest już czysto. I – oczywiście – woła kury: „kukuko… ale czystoooo…”.

Resztę paszy wsypuję do karmnika w kurniku. Nalewam wody do poidła. Zbieram jajka. Jajka mam kolorowe, postaram się o to. Są zielone i seledynowe. Białe, kremowe, beżowe. Brązowe i ciemnobrązowe. Układam je w wytłoczkach we wzory. Parami. Bo tak.

Teraz wysyłam Fionę po kozy. Są cztery: Malwinka z Mirabell, Miećka z Seleną. Pasą się razem, to rodzina. Selena jest w ciąży. Będzie rodzić na początku lipca. Brzuszek jej rośnie. Jeśli się zatrzymasz i spojrzysz uważnie: zobaczysz jak życie rusza się pod jej skórą. Jak przesuwa się maleńka nóżka, a może łebek.

Fiona okrąża wybieg. Przyczajona obserwuje zwierzynę. Czai się, czekając na impuls. „Come by!”. Uderzenie serca – jedno naprężenie mięśni, jeden skok – i jest już w środku. Przesadziła ogrodzenie jak sarna. Ląduje miękko na przygiętych łapach. Czeka. Widzi tylko kozy, ale słyszy tylko mnie.

Kozy podnoszą się niespokojnie. Wiedzą. Znają Fionę. To wilk w ciele psa. Zbijają się w ciasną gromadkę. „Walk on!”. Fiona jak wąż pośród traw sunie w kierunku stada, które nie czeka. Rzuca się biegiem w moją stronę, w stronę otwartej furty. Mijają mnie wzbijając kurz. Biegną przez ujeżdżalnię, biegną ścieżką – prosto do otwartej na oścież koziarni. Fiona jest tuż za nimi. Spokojna choć napięta do granic. Nic jej nie umknie. Kontrola doskonała.

Idę powoli za nimi. Nie spieszy mi się. Kozy nie wyjdą z boksów dopóki Fiona stoi w progu. Fiona nie ruszy się z miejsca dopóki jej nie odwołam. Mam czas. Myślę o Tobie więc słyszę szelest trawy pod butami. Myślę o Tobie więc czuję każdy krok. I – kurcze – jadę tym ciałem przez zieloność jak kierowca autem przez autostradę. Kto stawia nogi? Kto zgina kolano?

Siedzę na maleńkim krzesełku. Srebrne, zimne wiadro stoi już pod kozą. Jeszcze zwlekam. Jeszcze głaszczę brązową głowę. Jeszcze patrzę na potężne rogi. Czuję szorstkość zimowej sierści. Czuję suchość martwego włosa. Szukam miękkości. Przesuwam rękę. Palce natrafiają na nos. Tę część która łączy się z wargą. To tam. To tam jest jedwab. Tam jest ciepło. Myślę o Tobie więc chłonę tę chwilę. Oddycham nią z Tobą.

A potem dłonie mokre od mleka. Strugi padają na metalowe dno jak siklawica o parapet. Jeden rytm, jedno tempo. Jak odległy bęben uderzany wprawną ręką. Mleko bryzga na boki. Cienkie smużki spływają z powrotem do środka. Malwinka stoi jak w transie. Dla niej to ulga i chyba przyjemność bo przymyka oczy. Jak ja, kiedy mnie dotykasz.

Fiona odprowadza stado z powrotem. Ja idę do stajni – po leki dla chorego konia. W drodze na pastwiska widzę jak tarza się siwy arabek. Gniadosze patrzą na niego spode łba. A on cały w wiośnie, w rozkoszy drapania po grzbiecie. Uśmiecham się. Patrzę na Ciebie, więc widzę.

Idę na najniższe łąki. Tam stoi klacz, której ratuję oko. Kiedy padło „to oko trzeba będzie usunąć” – powiedziałam „nie”. Kiedy padło „ten koń nigdy nie będzie widział” – powiedziałam „będzie”. Chodzę do klaczy co 2,5h godziny. Zakrapiam antybiotykiem, podaję leki do pyska. Kiedy mnie widzi – spierdala. Dlatego stoi osobno, na małej przestrzeni. Żebym mogła ją złapać. Kropienie nie boli, ale ona ma inne zdanie na ten temat. Macha głową. Cofa się, szarpie. Mówię: „no zaraz kurwa nie wytrzymam. Stój spokojnie cholerny koniu. To dla twojego dobra. Rozumiesz?”. Nie rozumie. Nie szkodzi. I tak zakropię tą gałę. Bo tak.

I wracamy z Fioną do domu – przez stajnię, siodlarnię, paszarnię. Z mlekiem, jajkami, uśmiechem. Bo tak.

 

*****

Gdybyś zapytał mnie o smak - mój ulubiony...

To powiem: jagody leśne. Te małe, czarne choć granatowe. Zbierane pospiesznie samymi palcami. Te, które barwią karminem skórę dłoni. A smak - jak powrót do domu. Usta pełne soku. Nie warto brać po jednej - wrzuć od razu pełną garść i rozgryź je powoli. Lekki kwasek i słodycz... i coś jeszcze... jak beztroskie dzieciństwo. Jak radość bez powodu. Jak leżenie na plecach w słoneczny dzień, gdy bezkres błękitu wciąga Cię ponad chmury. 

Jak cykanie świerszczy tuż przy uchu. 

I ten smak się rozlewa - spływa na język, do gardła. Przełykasz powoli. Bo możesz. Bo nic Cię nie goni. 

Albo... nawlekasz jagody na trawę zerwaną przy drodze. Nawlekasz słodycz lata, a przeplatasz ją poziomkami. Tymi z łąki. Tymi z lasu. I zapach poziomek obiecuje rozkosz. I gdy przebijasz ostatnią borówkę unosisz naszyjnik. I patrzysz na niego pod słońce. Na okrągłe koraliczki. A potem przechylasz głowę i wargami ściągasz po dwie, po trzy. I znowu wracasz do domu. Do drewnianej chaty wysoko w górach. Skrzypią schody, stare zawiasy czerwonych drzwi. I wchodzisz do środka... a tam piec skulony w kącie... tam mama i brat i siostrzyczka... Połykasz ostatnią jagodę. 

Taki to smak. 

*****

Kiedy pytasz o dźwięk… Nie dam Ci jednego dźwięku.

Bo świat to ruch, zmiana, falowanie. A każdy ruch, zmiana i falowanie to dźwięk. Czasem to lekki szelest liści. Czasem odległy poszum wysoko w koronach drzew – z kołysaniem, poskrzypywaniem konarów napinających się jak mięśnie kulturysty. A czasem to groźne, mroczne trzeszczenie, uderzanie gałęziami o gałęzie - jak wojownicy mieczami o tarcze... i gęsty szum jakby otwierały się wrota między światami. 
               Wiatr: od bezgłośnych muśnięć twarzy, przez ciche zawodzenie w starych rurach, gwizd na metalowej siatce (uwielbiam), po ogłuszające wycie gdy osiąga prędkość większą niż mrugnięcie powieką.

Woda: miarowe kapanie pojedynczych kropli - jak wymierzanie taktu, rytmu Rzeczy. Potem strumyk: to szemranie jak nieustanny szept wielu głosów. Strumień górski: dziki, zimny, prędki: to już chór tysięcy. Dodaj do tego małe kaskady: kiedy woda spada z wysokości wśród plusku, pacnięć i wybuchów radości.  Potężna rzeka to niemal bezgłos w ruchu. Trzeba podejść bliżej by usłyszeć monotonny szum. Ale... jeśli włożysz głowę pod wodę - odkryjesz nowe światy: oto bąbelki łaskoczą uszy, dodając cichutkie bul-bul do jedni poszumu. Każde zawirowanie wody wokół głazu, zwalonego pnia - to inny akord. Coś jak drżenie niosące się szmerem.
Ocean: tutaj stajesz nagi. Bo przestwór stworzenia patrzy na Ciebie: fale które czasem pieszczą piasek, czasem go przeczesują, a czasem z rykiem wściekłego bawołu rzucają się na ląd jakby biły pięściami z rozpaczliwą tęsknotą.
               Ptaki: śpiew samotnego kosa na szczycie tui. Nawoływanie puchacza w księżycową noc. Gdakająca duma kury, która zniosła jajko.. Pianie koguta o 3 nad ranem - jakby ćwiczył przed świtem... Skrzypienie drzwi. Mlaskanie przy obiedzie. Nawołujące wycie psa gdzieś daleko we wsi. Mój oddech - jak cichy świadek życia. Tętent pulsu w żyłach podczas biegu jak tętent galopujących po pastwisku koni. Śpiew - och śpiew wydobywający się z ludzkiej piersi jak wołanie: jestem... usłysz...
I bębny jak nieuchronne nadejście - zbliżające się kroki. I fortepian ze skrzypcami - jak płacz, jak drganie duszy.... a to dopiero początek...

*****

Na ile sposobów można opisać dojenie kozy?

Czy wiesz, że jeśli zwilżysz wymiona mlekiem, stają się miękkie a koza stoi spokojnie? Czy wiesz że mleko wpadające strugą do wiadra rozcina spienioną biel jak nóż? Przestrzeń otwiera się ukazując dno. Na moment. Na błysk. Potem kipiel się zamyka by znów otworzyć - w jednym rytmie: szu-szu-szu... I kiedy słuchałam tego dojenia, tego mleka uderzającego o siebie - usłyszałam: i-tak, i-tak, i-tak... Ale to były tylko myśli w mojej głowie. I kiedy wróciłam, znów było tylko szzzu-szzzzu-szzzzu. A potem zaczęłam się bawić kierując strugi raz na brzeg wiadra a raz w samo centrum. I pojawił się nowy dźwięk: mm-szuu, mm-szuu... Koza ze stoickim spokojem wyżerała paszę ze żłobu. Nie mam pojęcia co sobie myślała, ale jej spojrzenie - bezcenne. Mistrz zen nad karmnikiem, przeżuwający śniadanie z tym wzrokiem mówiącym: co tu się właśnie odpierdala...? hahaha.

 

*****

To opowieść o brzuchu w którym rośnie życie. To opowieść o ciele które stało się domem. To opowieść o dziewczynie która stała się kobietą.

Ta historia zaczyna się gdy zadano pytanie, a ja odpowiedziałam: „tak”. Historia biegnie podbrzuszem wgłąb – tam gdzie dzieją się cuda. Biegnie do piersi, które nabrzmiewają mlekiem. Do serca, które rozciąga się poza siebie. Otacza światłem to, co jeszcze ukryte. Co potrzebuje dotyku zanim zrozumie czym jest wiatr.

Nuciłam mu melodie, które przyniosłam z dzieciństwa. Napięta skóra stała się mostem na którym spotkanie stało się możliwe, zanim wziął pierwszy wdech. Chodziłam z nim po łąkach żeby ukołysać go zanim wzięłam w ramiona. Z gracją niedźwiedzicy wdrapywałam się na drzewo, żeby poznał smak czereśni zanim otworzy oczy.

Byłam domem. Byłam schronieniem. Byłam blaskiem ognia w ciemności.

A kiedy nadszedł czas weszłam do wody. I tam – w dalekich spazmach rozkoszy – urodziłam syna.

 

*****

Woda była gorąca. Powiedziałbyś: zbyt, ale ciało leniwie ją przyjęło. Tylko stopy lekko mrowiły - szepcząc: za dużo. I gorąc spływał po włosach odrzuconych do tyłu - włosy splątane, zlepione, włosy jak wodorosty.
I spływał gorąc po twarzy, zamkniętych powiekach. Po nosie, po ustach - lekko otwartych. I gorąc wpływał przez usta, do gardła, do brzucha. I spływała woda po szyi, piesiach do ud. I dalej do skarżących się stóp.
I wzięłam szampon - pachniał ziołami.  Jakbyś znalazł się nagle przy szklarni... Rosną tam majeranek, tymianek i szałwia. I wtarłam we włosy. I wszystko stało się miękkie. Pianą, kosmykami plączącymi się między palcami. I gorąc zabrał pianę, po barkach, wzdłuż pleców.  Po tyłku do stóp proszących o litość.
I wtedy chwyciłam kurek. Zamarłam decyzją na dwa uderzenia serca.  Jednym gestem przekręciłam go w stronę okna. I - otworzyłam gwałtownie oczy - tak szeroko. I nic nie widziałam. I wzięłam w  płuca potężny wdech wyginający pierś w tył. I stopy stanęły na palcach dźwigając naprężone ciało. I wyrwał się jęk. I pogłębione, szybkie oddechy. Dla Ciebie Kochanie. Ta lodowata woda była dla Ciebie.

 

*****

 

Jest droga wśród pól. Wśród kwitnącego żółcią rzepaku. Wśród zbóż- jeszcze zielonych a już szeleszczących. Przy drodze rosną tarniny i dzika róża. Zdziczałe jabłonie i śliwy. Jeśli podążysz tą drogą do końca - na sam dół - dotrzesz na łąkę. Kwitnącą, dziką. I zobaczysz rozlewisko - to bobry mają tu swoje żeremia. Jest więc i tama ubijana płaskimi ogonami, lepiona zmyślnymi łapkami. Są zatopione po pas potężne starością wierzby, o ponadgryzanej zębami korze. Są zwalone drzewa odcięte przy ziemi. Wśród nich wierzba biała bez korzeni a krasie zieleni. Jak - powiedz - to życie w niej tętni? Jak falą przetacza się poprzez konary? I - leżąc, wciąż leżąc - wyciąga ku niebu swe ręce. Może to pożegnanie. Może to lato będzie ostatnim. Najpiękniejsza. I woda - Kochanie! Woda jak tajemnica czarna. Rozlana rzeka na łąkę, na pole. Niemal stojąca i tak pełna...

Oto cztery kaczki przepływają nieopodal. Przestraszone psami zrywają do lotu. Ich - pełne urazy - pokrzykiwania niesie wiatr jeszcze długo. Oto psy wskakują w bajoro. Chlapią, piją, brodzą. Zwietrzyły zwierzynę. Oto poskręcane, zwiędłe kwiaty wierzb, zeschnięte liście zbijają się w kożuch. A w czarności tej odbijają się korony drzew, chmury i niebo. I stoisz, i patrzysz. I zamykasz oczy by otworzyć uszy. Bo stoisz skąpany w głosie dziesiątków: ptaków, świerszczy i szumu. I otwierasz nozdrza na zapach, który spowija Cię niczym dym: to ów rzepak, tarnina, ta kwietna łąka. I nie ma już Ciebie. Bo przekroczyłeś bramy raju. A przecież - wciąż stoisz w trawie, z psami u boku, słuchając, patrząc i czując...

 wstecz

Copyright © 2023-2025 Wichrowe Skalisko. All rights reserved. | Projekt i wykonanie: Zula Design

Strona używa cookies (ciasteczek). Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.

Zamknij